poniedziałek, 27 grudnia 2010

Chrystus w gospodzie

W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. (…) Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie. Łk.2

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo (…) lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. J.1

„Słowo stało się ciałem”. Jakże niepojęte to wydarzenie, że Bóg w taki sposób wkracza w świat. Bóg stworzyciel wszechświata, wszechpotężny i niczym nieograniczony. On staje się człowiekiem. Wszystko to dzieje się z miłości do nas ludzi. Skoro sam Bóg staje się jednym z nas. Podobnym do nas we wszystkim oprócz grzechu, warto sobie wciąż na nowo uświadamiać, że tej miłości Boga do nas nic już nie jest w stanie zmienić i zakłócić.

Bóg stając się Człowiekiem chce nam pokazać, że nie jesteśmy nu obojętni, że on chce wkraczać w nasze życie. Jednakże historia nam pokazuje, że to wkraczanie Boga w ziemską rzeczywistość nie jest wcale takie proste. Chociaż On jest Stwórcą świata, to ten „świat Go nie poznał i nie przyjął”. Maryja „porodziła swego Syna(…) i położyła w żłobie, gdyż nie było dla niech miejsca w gospodzie”. Myślę, że ten historyczny fakt „braku miejsca dla Chrystusa”, powinien być dla nas nie tylko przestrogą, ale również wskazówką.

Nie wiemy, dlaczego w gospodzie zabrakło miejsca dla Jezusa. Nie wiemy, dlaczego współcześni mu nie zauważyli Jego przyjścia na świat. Wiemy jednak, że taka forma „odrzucenia” Boga zdarza się również w naszym życiu. Może właśnie dzisiaj powinniśmy zadać sobie pytanie, czy potrafimy dostrzec działanie Boga w naszej codzienności i czy potrafimy „na oścież otworzyć Jemu drzwi”. Tak, aby świadectwo naszej wiary było obecne w całym naszym życiu. W miejscu pracy i odpoczynku. Czy rzeczywiście jesteśmy Jego świadkami bez względu na to, co czynimy?

Oczywiście nie powinniśmy się dać zwieść w pułapkę zatrzymania się na jakimś zewnętrznym znaku. Nie chodzi nam, bowiem tylko o jakąś zewnętrzną tradycję obrzędów religijnych. Tutaj chodzi o coś zdecydowanie więcej. Gesty mogą być czasami puste i niewiele znaczące. Można wystawiać pomniki i krzyże, i może to nie wiele znaczyć. Oczywiście w żadnym wypadku nie występuję przeciwko obecności tych znaków i obrzędów w sferze publicznej naszego życia. Trzeba jednak zadać pytanie, czy to, co zewnętrzne i naznaczone przepisami tradycji, jest tym co wystarcza za wszystko inne.

Nie wiemy, dlaczego zabrakło miejsca dla Jezusa w gospodzie. Biorąc pod uwagę, że ci, którzy nie zauważyli Jezusa nie byli jakimiś ateistami, czy zepsutymi ludźmi. Możemy się pokusić o pewną hipotezę, że niemal wszyscy byli zajęci dbałością o własną czystość rytualną. Ci ludzie, którzy zajmowali gospodę byli najprawdopodobniej bardzo religijnymi Żydami. Być może bali się przyjąć Maryi pod dach, właśnie dlatego, że miał przyjść Jej czas rozwiązania, a wówczas wielu z nich mogło by zaciągnąć zewnętrzną nieczystość. Niewykluczone, że nie jeden nie chciał ustąpić miejsca w gospodzie i spędzić nocy poza jej granicami, aby przez przypadek nie spotkać jakiegoś poganina i nie zaciągnąć podobnej nieczystości. Można bowiem tak bardzo dbać o „swoją religijność” i „przestrzeganie prawa”, że można nie zauważyć przychodzącego Boga

Można również dzisiaj wystawiać pomniki i krzyże. Można być tak bardzo zajętym ich pilnowaniem, że nie zauważymy tego co najważniejsze. Samego Chrystusa. Oczywistym jest, że nie da się rozwiązać tego problemu eliminując naszą zewnętrzną religijność i tradycję. Taka postawa nie tylko nie pozwoliła by nam rozpoznać Chrystusa, a dodatkowo zniosła by wszystkie drogowskazy, które na Niego wskazują. Zatem zlikwidowanie znaków i obrzędów religijnych z naszego życia nie jest rozwiązaniem problemu, a często tylko jego spotęgowaniem.

Co zatem powinniśmy czynić by rozpoznać nadchodzącego Boga i przyjąć go do swojego życia? Niewątpliwie przede wszystkim powinniśmy starać się uchwycić istotę naszej religijności i tradycji, aby nie zamknąć się pod skorupą zewnętrzności i pozorów. Musimy wiedzieć, czemu nasza religijność ma służyć, że nie jest ona celem samym w sobie. Nie jest to zadanie łatwe. Wymaga ono często przemiany naszego serca, nawet za cenę zburzenia dotychczasowych wyobrażeń o Bogu i naszej religijności. Wówczas będziemy mogli świadczyć o Ewangelii bez względu na to, kim jesteśmy i gdzie jesteśmy. I to będzie najpełniejsze zrobienie miejsca Chrystusowi w naszej ludzkiej „gospodzie” „

niedziela, 26 grudnia 2010

Spotkać Boga przy stole

W internetowym miesięczniku „Wywiadowca” ukazał się mój krótki tekst: „Spotkać Boga przy stole”. Biorąc pod uwagę pokrewieństwo tematu względem mojej poprzedniej „notki”, pozostawiam do niego link. Nie przytaczam go w całości, gdyż był pisany pod kątem grona harcerskiego, jednakże jest na tyle uniwersalny, że mogę go za proponować, jako lekturę.

Tym, co najbardziej kojarzy mi się ze Świętami Bożego Narodzenia, jest słowo „stół”. (…) Niestety można czasami odnieść wrażenie, że stół przestaje być narzędziem spotkania, a staje się przedmiotem samo dowartościowania. więcej...

czwartek, 23 grudnia 2010

Zasiądźmy wspólnie do wigilijnego stołu

Stół wigilijny ma w sobie coś uniwersalnego. I to nie tylko, dlatego że zasiadają do niego w naszym kraju niemal wszyscy. Bez względu na przynależność partyjną, czy społeczną. Wierzący i niewierzący. Po prostu praktycznie każdy. A jeśli nawet słyszymy o takich, którzy zasiąść do niego nie mogą to oczywiście wzbiera w nas litość i współczucie. Wigilia w naszym kraju to taki czas, kiedy nikt nie powinien być sam. Z tego założenia wziął się również tak ważny symbol pustego miejsca przy stole pozostawionego dla niespodziewanego wędrowca.

Dla nas chrześcijan, ów wigilijny stół ma znaczenie szczególne. Jest on nie tylko istotnym symbol życia rodzinnego, dialogu, rozmowy, spotkania i przebywania z sobą. To również stół „ofiarny”. Stół rodzinny powinien być zawsze przedłużeniem stołu Eucharystycznego. Tak jak pierwsi chrześcijanie gromadzili się na ucztach agape, tak my gromadzimy się przy naszych stołach.

Myślę, że ta świadomość powinna nam mocno towarzyszyć przy wieczerzy wigilijnej. Nie chodzi oczywiście o to, aby nasza wigilijna kolacja zamieniła się w sztuczne i pompatyczne wydarzenie para liturgiczne. Wzorem dla nas powinien być Chrystus, którego na kartach ewangelii często widzimy właśnie za stołem. A że nie były to rzadkie sytuacje wiemy, gdyż sami faryzeusze wyrzucali mu to, że jest „żarłokiem” i „pijakiem”. Chrystus daje nam wzór budowania relacji międzyludzkich. Tym, którzy zapraszali go w gościnę nigdy nie odmawiał. Siadał do stołu nawet z tym, których uznalibyśmy za niegodnych czy zdrajców. Byli tacy, którzy przychodzili do niego nocom i tacy, którzy wspólne biesiadowanie łączyli z kontemplacją jego osoby. A wszystko zmierzało do stołu w wieczerniku. Do ołtarza. Ofiary Chrystusa na krzyżu, którą złożył za wszystkich, tych „godnych” i „niegodnych”, „grzesznych” i „prawych”. Na tym ołtarzu Jezus dopełnił wszystkiego.

Nasz stół wigilijny niech będzie pełen radości wypływającej z faktu przyjścia Boga na ziemię. Niech będzie również wzorem tego stołu, przy którym zasiadał Chrystus. Niech nie będzie nieobecnych i „wykluczonych”. Tradycyjnie pozostawione wolne miejsce niech nie będzie tylko pustym symbolem. Nie chodzi mi o konieczność przygarnięcia jakiegoś „nędzarza”, choć niewątpliwie warto się zainteresować, czy przypadkiem nasza sąsiadka nie jest w tym czasie całkowicie sama i opuszczona.

Chodzi mi w tym miejscu o nieco głębszy wymiar spotkania. Żyjemy w społeczeństwie, które bardzo łatwo „wyklucza” ze swojego życia własnych przeciwników i oponentów. Widać to w świecie polityki, jak również w naszych relacjach sąsiedzkich. Często nie potrafimy się słuchać i kompletnie się nie rozumiemy. Wówczas łatwo jest odmówić komuś „polskości”, „rozsądku”, „poczucia rzeczywistości” czy nawet „dobrej woli”. Łatwo nam wówczas przyklejać łatkę „oszołoma”, „liberała”, „mohera”, „faszysty” czy „masona”. To przecież są nasi bracia „wykluczeni”. I to „wykluczeni” przez nas. Dlatego może warto zaprosić ich do wspólnego stołu. Przecież powinno tam być zawsze dla nich wolne miejsce.

Postawa jedności powinna oczywiście być widoczna najpierw w gronie najbliższej rodziny. Jeśli tam brakłoby miłości, to wydaje się nieroztropnym zapraszać do niej w gościnę przybysza. Wówczas mogłoby się okazać, że usadzimy go w samym środku „piekła”. Dlatego spójrzmy dzisiaj na nasze więzy rodzinne. Spójrzmy również na nasze więzy chrześcijańskie i te w gronie Kościoła Katolickiego.

Na temat jedności w Polskim Kościele pisał w swoim liście O. Ludwik Wiśniewski OP. Wielu miało mu za złe, że szuka dziury w całym, że osłabia Kościół i że list został opublikowany w przedświątecznym czasie, aby zburzyć atmosferę tych świąt. Osobiście myślę, że te zarzuty były bardzo krzywdzące i wynikały z całkowitego niezrozumienia autora listu, który kierował się autentyczną troską o Polski Kościół. Kościół, który niestety jakoś niespostrzeżenie się podzielił i doszło w nim do wzajemnych „wykluczeń”.

Może właśnie wigilijny wieczór powinien stać się wieczorem jedności. Wszak gromadzimy się przy stole, aby radować się z przyjścia Pana. A On przyszedł do wszystkich bez wyjątku. Czy zatem jest przy naszym stole miejsce dla naszych oponentów? Dla tych, których nie lubimy i z którymi się nie zgadzamy? Czy potrafimy ogarnąć ich swoją modlitwą? Oczywiście nie tą faryzejską w formie, „aby się drań i grzesznik w końcu nawrócił i zmienił swoje życie i żył tak wspaniale jak ja”, ale tą Ewangeliczną: „abyśmy wspólnie poznali Wcielonego Pana i kroczyli jego drogami. Abyśmy wspólnie potrafili zmieniać własne życie krocząc drogą prawdy Chrystusowej”. „Aby nastała jedna owczarnia i jeden Pasterz, a wówczas wszyscy poznają, że do Niego należymy i poznają jak bardzo On umiłował świat. Że Syna Swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy miał w Nim życie wieczne.”

sobota, 18 grudnia 2010

Być sprawiedliwym

IV Niedziela Adwentu

Iz 7,10-14 Ps 24 Rz 1,1-7 Mt 1,18-24

Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak.

Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienna za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem prawym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie.

Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: ”Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów”.

MT 1, 18nn

Nie jeden czytający dzisiejszą ewangelię, mógłby pomyśleć, że jej redaktorowi „coś się lekko pomieszało”. Ot tak, jakieś wyrazy, zdania czy akapity się poprzesuwały. W sumie nam dość często takie chochliki zdarzają się na komputerowej klawiaturze. Ewangelista zaczyna swoją opowieść od słów: „z narodzeniem Jezusa było tak…” I tutaj wszyscy się nastrajamy jak mógł wyglądać ten nagły poród w betlejemskiej szopie, aż tu nagle słyszymy opowieść o Józefie i jego dylematach. Mało tego, nie dość, że autor zaczyna opowiadać „nie na temat”, to jeszcze opowieść ta mogłaby wydawać się mało istotną w świetle Bożonarodzeniowej historii. Czy jest jednak tak w rzeczywistości?

Myślę, że Ewangelista chce nas wyrwać z powierzchownego i jednopłaszczyznowego spojrzenia na świat. Pokazuje nam, bowiem nie tylko kontekst narodzenia Chrystusa, ale przypomina nam, że w kwestii przyjścia Mesjasza, nie ma rzeczy nieważnych. A nawet trzeba podkreślić, że często jest najważniejsze to, co na pierwszy rzut oka zdaje się być niedostrzegalne.

Taką niemal niezauważalną postacią na kartach Ewangelii niewątpliwie jest Józef. Mamy prawo się domyślać, że był on młodym, zdolnym, pełnym energii mężczyzną. Pewnie miał wiele pomysłów i planów na własne życie rodzinne. Spotyka go jednak sytuacja mocno niecodzienna. Jego małżonka staje się brzemienna nie za jego sprawą. A jedynym dowodem jej niewinności mają być słowa anioła, który ukazuje się mu we śnie. Możemy się domyślać ileż to niepewności i smutku musiało być w sercu Józefa. Jednak niemal wbrew logice zaufał on do końca aniołowi. Dlaczego?

Kim był ów młodzieniec pełen Bożej ufności? W rzeczywistość nie wiele o nim wiemy. Ewangeliści nie zapisują żadnego słowa, przez niego wypowiedzianego. Dowiadujemy się jednak, że był on człowiekiem prawym. Myślę, że owa „prawość” Józefa jest kluczem do zrozumienia jego pełnego zaufania Bogu.

„Prawości” Józefa nie powinniśmy jednak rozpatrywać w formie jakiejś idealności, czy bezgrzeszności. Józef wszak nie był niepokalanie poczęty! Myślę, że paradoksalnie owa „prawość” była przede wszystkim owocem spojrzenia w prawdzie na siebie samego i odkryciem własnej „grzeszności”. Bo tylko człowiek świadomy swojej słabości i grzechu, może widzieć jak bardzo potrzebny jest światu Jezus, który wedle zapowiedzi anioła miał przyjść „by zbawić swój lud od grzechów”.

Być może czasami mamy pokusę moralizatorskiego ukazywania grzechów „innych”. Udowadniając, że to ze względu na tych obłudnych „innych”, Bóg musiał przyjść na świat, aby umierać na krzyżu. Może zdarzyć się nawet nieuświadomiona pokusa głoszenia Dobrej Nowiny o wiecznym potępieniu grzeszników i wsadzeniu do czeluści piekielnych wszystkich, których nie lubmy i z którymi się nie zgadzamy. Ale wówczas nie będziemy widzieli potrzeby przyjścia Chrystusa do nas samych i zwyczajnie się z nim rozminiemy. To już nie będzie nasz Chrystus, a my nie będziemy Jego ludem. Bo nie będziemy widzieli potrzeby „wybawienia nas od grzechów”.

Dla tego uczmy się od Józefa postawy stawania w prawdzie. Bowiem dopiero wtedy będziemy mogli całkowicie zaufać Bogu i przyjąć do swojego życia Mesjasza. Wówczas poprzez świadomość grzechu i słabości dostrzeżemy potrzebę przyjścia do nas Jezusa dla „zbawienia nas od grzechu”.

Z perspektywy przyjścia Boga na świat, nasze zaufanie nie jest czymś drugorzędnym, czy małoznaczącym. Gdyż z „narodzeniem Jezusa Chrystusa będzie tak” -jak z naszym do niego zaufaniem. Możemy stać blisko Betlejemskiej Szopki. Możemy podziwiać, że Mesjasz się rodzi. I nawet można mieć w świadomości, że musi On umrzeć za nieprawości wszystkich złych grzeszników. Istotą jest jednak, aby zobaczyć, że On musi umrzeć za „mój” grzech, gdyż dopiero wówczas będziemy mogli przyjąć narodzonego Boga dla zbawienia „grzechów Izraela” –także mojego

I tak na zakończenie, myślę sobie, że może i dobrze, iż Ewangeliści nie notują żadnego słowa Józefa i tę tak ważną postać stawiająca nie dość wyeksponowanym miejscu. Bo teraz łatwiej nam się jest z nim identyfikować, pamiętając, że również nasze postawy i decyzje są kluczowe dla przyjścia Jezusa na świat.

Szymon Hołownia (trochę) się myli

Szymon Hołownia na swoim blogu snuje dość osobiste, ale i wnikliwe refleksje na temat listu ojca Ludwika Wiśniewskiego OP do nuncjusza. Paradoksalnie zgadzam się z Hołownią w jego spojrzeniu na rzeczywistość Kościoła i podpisuję się pod stwierdzeniem, że „łatwo pomylić objawy z przyczynami”. Wypunktowane przez O. Wiśniewskiego „kłopoty” Kościoła są de facto „skutkiem” innych „przyczyn” -zaniedbań. Ale nie zmienia to faktu, że te „skutki” nie będą „przyczyną”, jeszcze pokaźniejszych „skutków”, które staną się jeszcze poważniejszym kłopotem.

Nie chcąc przytaczać innych ciekawych stwierdzeń autora blogu, odsyłam do jego oryginału, gdyż tekst niewątpliwie wart jest uwagi.

Szymon Hołownia jednak zdaje się wątpić w sens pisania listu przez O. Wiśniewskiego, gdyż jak stwierdza: „biskupi mieć go będą serdecznie w nosie”. A postulowane przez autora listu debaty nie rozwiążą problemów Kościoła. Owszem same w sobie nie będą w stanie rozwiązać problemów, ale mogą się przyczynić do ich zdiagnozowania i działania w stronę ich rozwiązywania. W sumie sam Hołownia stwierdził, że „ludzi myślących tak jak o Ludwik jest (…) całkiem sporo, nie mają jednak forum, na którym mogliby się swoimi spostrzeżeniami podzielić”.

Oczywiście, jako duszpasterz wiem jak ważne jest niesienie Ewangelii we wspólnotach parafialnych. Wiem, że problemy kościoła powinni rozwiązywać „proboszczowie i wikariusze, którzy będą umieli spotkać swoich wiernych z Panem Bogiem i uznają to za ważniejsze niż głoszenie im pochwał Prezesa tej czy innej partii.” Tak ten problem można rozwiązać tylko na poziomie edukacji i indywidualnego spotkania wiernych we wspólnocie z Chrystusem. Jednak, jako ksiądz pracujący na parafii wiem jak to wszystko jest trudne w sytuacji, gdy „Polski Kościół stoi na głowie”. Zresztą myślę, że Szymon Hołownia, jako człowiek stąpający mocno po ziemi wie jak dużo jest „głupich kazań” i jak łatwo „niektórym księżom po Smoleńsku regularnie odbiło”. Dlatego jakaś forma debaty jest potrzebna.

Oczywiście nie sama debata dla debaty, takiej jałowości w Kościele mamy dość sporo. Powstają, co roku opasłe „programy duszpasterskie”, których nikt nie czyta. A przecież „mądre głowy” je pisują i niby „debatują”. Nawet ostatnio (w pierwszą niedziele adwentu) został ogłoszony trzy letni (sic!) Program duszpasterski „ Kościół szkołom i domem komunii”, którego celem ma być m.in. uczestnictwo świeckich w radach diecezjalnych i parafialnych. Cóż znów powstanie kolejna gruba książka. (tak jak by nie można było zwyczajnie i zgodnie z Prawem Kanonicznym nakazać stworzenia takich rad!) Zatem może będziemy mieli erzac dyskusji i to wszystko… Na prawdziwą krytyczną, twórczą i odważną debatę nie będzie miejsca ni czasu. Po prostu świeckich za bardzo to już nie interesuje, gdyż skutecznie pokazujemy im „gdzie jest ich miejsce” i że „nie powinni wtrącać nosa w nie swoje sprawy” (tak jak próbuje się to pokazać również o. Wiśniewskiemu). Ci duchowni, którzy mieli by coś do powiedzenia nie zostaną w ogóle zapytani, a poza tym nie mają czasu na polemiki gdyż często są urobieni „po łokcie” w duszpasterstwie. Zabiorą głos wszyscy, którym wygodne jest utrzymanie status quo i okopanie się w twierdzy budując własną „krainę schorowanej wyobraźni”, –dlaczego? No to właśnie może jest również temat na szerszą analizę i debatę. Także po to by pomóc tym biednym wylęknionym ludziom, którzy pogubili się w odróżnianiu Ewangelii od własnej ideologii. Aby zrobić wszystko by „Kościół nie stał na głowie”.

Zatem myślę Szymonie, że jest potrzebna i edukacja, i ewangelizacja, i debata, jak również modlitwa. Zresztą uważam, że dość istotne miejsce powinna w Tel debacie mieć TV Religia. Zatem może nie warto czekać do „następnego narodowego kataklizmu albo Wielkanocy (bo u nas –jak sam zauważa Szymon Hołownia-wszystkie kościelne skandale i para skandale idą rytmem świąt kościelnych)”.


tekst ten został przeze mnie opublikowany na: redakcja.newsweek.pl -i tam głównie zapraszam do dyskusji

sobota, 11 grudnia 2010

Gdze jest Mesjasz?

III Niedziela Adwentu

Iz 35,1-6a.10 Ps 146 Jk 5,7-10 Mt 11,2-11

Gdy Jan usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, posłał swoich uczniów z zapytaniem: ‹‹Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?››. Jezus im odpowiedział: ‹‹Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, co we Mnie nie zwątpi››.

Gdy oni odeszli, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: ‹‹Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? (…) Po coście wyszli? Proroka zobaczyć? Tak powiadam wam więcej niż proroka. (…) Zaprawdę powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela (…)››.

Mt 11

Gdzież podział się ten twardy, pewny siebie, w wielbłądzią skórę ubrany Jan Chrzciciel? Dzisiaj możemy podejrzeć Proroka w innej przestrzeni samotności niż pustynna grota. Jan w więzieniu jawi się, jako ten, który traci pewność siebie, a już z pewnością bardzo martwi się o swoich uczniów. W celu utwierdzenia ich i swojej wiary wysyła uczniów do Chrystusa z zapytaniem czy to On jest Mesjaszem? Możemy się domyślać, że Jan i jego uczniowie inaczej wyobrażali sobie mesjańską działalność Chrystusa. Jak można pogodzić jawną niesprawiedliwość uwięzienia Proroka z bezczynnością Mesjasza? Przecież Chrystus miał swoich uczniów, chodziły za nim tłumy, miał moc uzdrawiania, wskrzeszania zmarłych i siłę wypowiadanego słowa. Przecież nawet, jeśli nie chciał wszczynać zbrojnej rewolty mógł przynajmniej pójść i upomnieć się o niesprawiedliwie więzionego Jana Chrzciciela. Wydaje się, że powinien to upominając się o oddanego mu Proroka, który na dodatek był jego krewnym.

Chrystus natomiast znów zaskakuje. Działa całkowicie wbrew naszym ludzkim wyobrażeniom i poczuciu sprawiedliwości. Karze oceniać swoje czyny i oznajmia, że „błogosławiony jest ten, kto we Niego nie zwątpił”. Patrząc na tę historię mamy wrażenie, że Chrystus wykazując obojętność względem uwięzionego Jana Chrzciciela wymaga od niego i jego uczniów wiary ponad ludzkie siły.

Jeszcze bardziej tajemniczo brzmią słowa Chrystusa względem pozostałych słuchaczy, kiedy zadaje im pytanie o ich stosunek do Jana:, „Kogo przyszliście oglądać? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Proroka?”

Jezus chce skruszyć nasze ludzkie wyobrażenia o Nim jako Mesjaszu, chce ukazać jak często błędnie wyobrażamy sobie Boga i jego obietnice. My, bowiem zawsze posiadamy swoją wizję, co do Boga, jego działania i sprawiedliwości. Chętnie byśmy napisali swój scenariusz działalności Mesjasza. Nie jeden okrutny totalitarny system powstał przecież z chęci uczynienia sprawiedliwości i równości na ziemi. I nie jeden zbrodniarz wojenny był przekonany o swojej „zbawczej” misji. Nawet te nasze, wydawałoby się, poprawne i „pobożne” pomysły na wizję świata sprawiedliwego mogą okazać się wielką utopią. Ludzie szli z ciekawości zobaczyć Proroka na pustyni i wyobrażali go sobie, jako filozofa „w miękkie szaty ubranego”, delikatnego, nawiedzonego mistyka wyglądającego niczym „trzcina chwiejąca się na wietrze”. Widzieli jednak twardego pewnego siebie męża głoszącego przyjście Mesjasza. Może nie jeden już wtedy czuł się zgorszony brakiem wydłużonych frędzli przy szatach janowych? A teraz, kiedy widzieli go opuszczonego w więzieniu mogli jeszcze utwierdzić się w własnych przekonaniach co do jego zbyt rygorystycznego nauczania.

Jezus wie, że kruszenie naszych wizji i wyobrażeń dotyczących Boga może przynieść niepewność, pustkę a nawet cierpienie. To dlatego dzisiaj Św. Jakub w swoim liście wzywa nas :„trwajcie cierpliwie bracia”, czyli znoście wytrwale cierpienia i miejcie nadzieję.

Jan Chrzciciel miał prawo przeżywać poczucie opuszczenia i braku sensu swojej dotychczasowej działalności. Być może dotknął go stan, który współcześnie nazwalibyśmy depresją. Wszystko się załamało. Jest całkowicie bezbronny, jego plany i marzenia na odbudowę Królestwa Izraela legły w gruzach. Jan jednak nie traci do końca nadziei. Posyła on swoich uczniów do Chrystusa. Jego nadzieja jest, bowiem w Chrystusie jako Mesjaszu. Wbrew pozorom Jezusowi nie jest obojętne cierpienie Jana Chrzciciela. On zna Jego serce bardziej, niż ktokolwiek. Dlatego daje o nim świadectwo, mówiąc, „między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela”. Tego opuszczonego, niezrozumianego, samotnego i na wpół załamanego Proroka.

I wbrew pozorom, my również mamy prawo do wątpliwości i załamania. To nie nasze poczucie zniechęcenia, opuszczenia czy depresja ma nas dyskwalifikować. Nawet trzeba powiedzieć, że jeśli chcemy skruszyć nasze fałszywe wyobrażenia Boga i chcemy poznać prawdę o Jego miłości, to nasze cierpienie wewnętrzne ma prawo przyjść. Ale pamiętajmy, żeby tak jak Jan Chrzciciel zawsze mieć nadzieję w Chrystusie i wciąż pytać Go o tajemnice jego odkupienia, tajemnicę wcielenia i zwycięstwa na krzyżu. „Błogosławiony jest, bowiem ten, kto w Niego nie zwątpi”. I w tym zaufaniu może dopiero okazać się nasza wielkość.

sobota, 4 grudnia 2010

Nasze ludzkie usprawiedliwienia

II Niedziela Adwentu


A gdy widział, że przychodzi do chrztu wielu spośród faryzeuszów i saduceuszów, mówił im:

‹‹Plemię żmijowe, kto wam pokazał jak uciec przed nadchodzącym gniewem? Wydajcie, więc godny owoc nawrócenia, a nie myślcie sobie, że możecie mówić: „Abrahama mamy za ojca”, bo powiadam wam, że z tych kamieni może Bóg wzbudzić dzieci Abrahamowi (…) Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.

Ja was chrzczę wodą dla nawrócenia; lecz ten, który idzie za mną mocniejszy jest ode mnie; (…) On was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem.››

Mt. 3



Iz 11,1–10 Ps 72 Rz 15,4–9 Mt 3,1–12

Jan nie przebiera w słowach, nie stara się używać „dyplomacji”, „półprawd”, czy „tanich zachęt”. Ostro nawołuje nas wszystkich do nawrócenia. Wszystkich, czyli również Ciebie i mnie. Ten głos wołającego na pustyni ma w sobie coś uniwersalnego, gdyż pustynia naszych serc jest nieprzemijająca.

Może właśnie dzisiaj rzeczą dla nas najważniejszą jest dostrzec tę pustynie w nas samych, bowiem w przeciwnym razie będziemy przekonani, że słowa Proroka kierowane są tylko do nich: wszystkich, którzy wydają się nam odmieni i niedoskonali. Do nich, czyli do Żydów faryzeuszów uczonych w piśmie. Do tych wszystkich obłudników, lewaków, dewotów, i …-tutaj wielu można by wymieniać: teściową, żonę, męża, szefa w pracy czy nieuczciwego pracownika. Księdza, polityka (z jednej i drugiej opcji), nieobiektywnego dziennikarza, leniwego robotnika, czy „krwiopijczego” pracodawcę. W tych „onych” zmieszczą się wszyscy, których nie lubimy i z którymi się nie zgadzamy.

Niewątpliwie św. Jan na tyle znał ludzką naturę, że był świadomy jej zakłamania. Wiedział jak bardzo może być niedostępne ludzkie serce. Znał bogaty wachlarz samousprawiedliwień, którymi każdy z nas dysponuje w obfitości. Dlatego przestrzega nas: ‹‹nie myślcie, że możecie sobie mówić: „Abrahama mamy za ojca”››. Faryzeusze i saduceusze byli przekonani o swojej wyjątkowości dzięki własnemu pochodzeniu, dzięki poczuciu bycia „narodem wybranym”. Oni byli pewni, że są lepsi od „innych” trwających w błędzie i kłamstwie. Oni posiadali „prawdę” i „racje”. Ich przepustką do „raju” było ich pochodzenie, dzięki, któremu mogli czuć się lepszymi od całego świata.

Myślę, że każdy z nas powinien zadać sobie pytanie, co jest moją zasłoną przed dostrzeżeniem własnego grzechu i nędzy? W jaki sposób próbuje kreować mniemanie własnej wielkości w celu ukierunkowania wezwania do nawrócenia w stronę innych?

Poczucie „posiadania Abrahama za ojca” może skrywać się pod bardzo różnymi płaszczami. Człowiek może przecież być przekonanym, że jego „usprawiedliwieniem” może stać się poczucie przynależności do Kościoła Katolickiego, jak również poczucie, że z tym „obłudnym” Kościołem nie ma się nic do czynienia. Można mniemać, że skoro zostałem ochrzczony przyjąłem kiedyś jakieś sakramenty to sprawa załatwiona i mogę spać spokojnie –przecież nawet raz w roku się spowiadam i od czasu do czasu chodzę na niedzielną Msze Świętą. Oczywiście, że nie w każdą niedzielę gdyż nie jestem dewotą i czuję się lepszy od tych wszystkich biegających do świątyni, bo co z tego, że „biegną na Msze a potem żonę biją?”. A może czuję się lepszy, bo właśnie chodzę, co niedzielę do kościoła a nie jestem tak okropny jak ci wszyscy „wierzący a niepraktykujący”.

Łatwo jest zbudować samousprawiedliwienie i poczucie bycia lepszym a wówczas innych nawoływać do nawrócenia, ale Jan budzi nas z tego letargu i zapowiada konieczność oczyszczenia w ogniu.

Często ten ogień dotyka naszej duszy, a że jest on bolesny próbujemy jeszcze bardziej zbudować bezpieczne poczucie bycia lepszym od całego tego złego świata. Bóg zsyła na nas przeciwności, odczucie słabości, dopuszcza cierpienie a nawet zezwala na nasze depresje. Paradoksalnie nasze ludzkie „wypalenie”, poczucie niedoskonałości i grzechu może stać się dla nas wybawieniem. Bo dopiero kiedy siebie poznamy takimi, jakimi jesteśmy, kiedy doznamy własnej małości i słabości, wówczas pozostanie nam już tylko Chrystus, i wiemy, że tylko na Niego możemy liczyć, a nie na to że „mamy Abrahama za ojca…”

sobota, 27 listopada 2010

"Czuwać" czy "oczekiwać"?

I niedziela Adwentu, rok A

Iz 2, 1-5; Rz 13, 11-14; Mt 24, 37-44

„Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie. A to rozumiejcie: Gdyby gospodarz wiedział, o której porze nocy złodziej na przyjść, na pewno by czuwał i nie pozwoliłby włamać się do swojego domu. Dlatego i wy bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie” Mt.24

Fenomen postawy „czuwania”, zakłada w sobie również zjawisko „oczekiwania”. Prawdą jest oczywiście, że ktoś może „oczekiwać” i kompletnie nic nie mieć wspólnego z postawą „czuwania”, ale czy możemy prawdziwie „czuwać” i równocześnie „nie oczekiwać”? Nie jeden uważny czytelnik tekstu dzisiejszej Ewangelii mógłby słusznie dostrzec wręcz zagrożenie już w samym łączeniu, a co dopiero uzależnianiu od siebie tych dwóch podobnie brzmiących pojęć. Można bowiem założyć, że ewangeliczne „czuwanie” na przyjście Chrystusa powinno być pozbawione naszych „oczekiwań” i wyobrażeń. Oczywiście sam dwoma rękoma podpisał bym się pod promocją takiej chrześcijańskiej postawy, ale czy dojście do takiego ideału „czuwania”, może odbyć się bez wzięcia pod uwagę naszych ludzkich „oczekiwań”?

Jest coś niezwykłego, że człowiek zawsze nastawiony jest na jakieś „oczekiwanie”, czyli własne pragnienia i nadzieje. Nawet wówczas kiedy zaczyna żyć chwilą, próbując zagłuszyć w gąszczu i huku codziennych rozrywek własne wnętrze i niespełnienie, nawet wtedy gdy zrezygnowany z głębi własnej depresji wyrzuca, że „nie ma już Nadziei” i „sensu nie widzi”. A może właśnie w tych sytuacjach jeszcze bardziej, mamy do czynienia z wykrzyczeniem ,choć często niewerbalnym, własnych pragnień i oczekiwań?

Każdy na coś „czeka”, choć prawdą jest nie każdy „czuwa”. Postawa „czuwania” jest postawą gotowości na to co nie znane. Gospodarz nie wiedział czy, jaki i kiedy przyjdzie „złodziej”, nie wiedział również czy kiedy i jaki w jego progi może zawitać „wędrowiec”, dlatego powinien „czuwać” i być gotowym urządzić takie przygotowanie na jakie ów „jegomość” zasługuje.

Pozostaje jednak pytanie czy możemy być „gotowymi” na to czego nie znamy, nie znając naszych rzeczywistych „oczekiwań”? Naszych pragnień i nadziei? Wszak gdyby gospodarz wiedział jak wielkie pragnienie snu posiada i skąd owa senność się bierze, gdyby znał powody swojej lekkomyślności w obliczu nadchodzącego niebezpieczeństwa, to czyż przynajmniej nie wystawił by straży u progu swego domu?

Powiązanie naszych „oczekiwań” z nieumiejętnością „czuwania” okazuje się silniejsze niż by na pierwszy rzut oka się wydawało. Powinniśmy zatem odważnie zadać sobie pytanie: jakie są moje „oczekiwania”?, jakie są moje troski pragnienia i nadzieje? Oczywiście nie chodzi o wytworzenie „pobożnościowo poprawnych” idei, ale o odkrycie rzeczywistych moich celów i dążeń. Wydobycie na światło dzienne tego co skrywa nasze serce, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Wszak jest w naszych pragnieniach wiele małostkowości i próżności. Również w tym co kieruje nas ku wielkim aktom zewnętrznej „nabożności” i „bezgrzeszności” może być nasza pycha i próżność „samozachwytu”.

Zatem „nadeszła godzina przebudzenia ze snu”, nie tylko po to by wydobyć się z letargu naszych pozornych pobożności, ale przede wszystkim by wyjść z ciemności nocy. Aby móc całą naszą małość oświetlić światłem dnia. To co jest na dnie naszego serca trzeba wydobyć, unieść i skierować w stronę światła. Wówczas w jego blasku będziemy mogli rozpoznać samych siebie.

Myślę, że Chrystus nawet nie oczekuje od nas by w naszym sercu zapanowała całkowita idealność jakiejś formy „bezgrzeszności” . Chrystus chce jednak byśmy to serce znali, byśmy znali nasze pragnienia, byśmy wiedzieli co przeszkadza nam w prawdziwym „czuwaniu” i przyjęciu Go takim jakim przychodzi. Jeśli poznamy siły kierujące naszymi dążeniami, będziemy mogli wystawić straże przed nadchodzącym „złodziejem” i wysłać orszak powitalny do przybywającego „wędrowca”. „Przyobleczmy się zatem w zbroję światła” i „żyjmy jak w jasny dzień”, usuwając wszystko co zagłusza nam poznanie siebie i uniemożliwia przybranie adwentowej postawy „czuwania”.

Nie wiem ile w tym rozpoczęciu przeze mnie pisania refleksji niedzielnych jest własnej pychy i skrytej zarozumiałości, a ile pragnienia niesienia światła Ewangelii. Serce mi podpowiada, że choć zawsze jedno z drugim się we mnie miesza to głoszenie Słowa ma tutaj swój zdecydowany priorytet i „biada mi gdybym nie głosił…” Ufam że to co ode mnie pochodzi Chrystus oświetli i oczyści, może posługując się również, mój „rozmówco”, Tobą i twym krytycznym, choć ufam, że życzliwym komentarzem.

Noworoczne pozstanowienie

Mówi się że dobre postanowienia najłatwiej przychodzą z początkiem roku, ale każdy z nas wie, że w mozole codzienności nie zawsze mają szanse przetrwania do jego końca. Moje postanowienie poczynienia wysiłku pisania ponawiałem kilkakrotnie i były to piękne postanowienia, ale niestety tylko postanowienia. Pewnie również czas nowego roku liturgicznego przeszedł by bez większego efektu gdyby nie dziwna zbieżność ostatnich wydarzeń i okoliczności.

Zwyczajem Kościoła Katolickiego po pięciu intensywnych latach pracy w przemiłym Piotrkowie Trybunalskim, dane mi było usłyszeć po powrocie z zasłużonego urlopu, że mam rzucić wszystko z dnia nadzień i za dni kilka przeprowadzić się do miasta Łodzi. W sumie nic zaskakującego.

Nowe miejsce, nowe wyzwania- to nie tylko powiedzenie i teoria. Wciąż się głowię jak być dla tych, do których zostałem posłany, jak mówić im o Chrystusie? Pewnie własnym życiem, ale jak to robić skoro nasze „życia” i „światy” mieszczą się po przeciwległych stronach dwupasmowych ruchliwych ulic i torów kolejowych?

Pewnie nic odkrywczego nie było w stwierdzeniu, że trzeba zacząć od niedzielnych homilii. W tym odkryciu nie poczułem zbytniego obciążenia, gdyż mówić do ludzi, dialogować z myślami własnymi i innych, nawet gdy czyni się to z ambony, wydało mi się i łatwe i przyjemne. Tym bardziej zaskakującym było odczucie jakiegoś dziwnego dyskomfortu w trakcie „niedzielnego objaśniania Słowa Bożego”. Owszem, usprawiedliwień miałem moc wiele. Przez Pierwsze tygodnie moje myśli zajęte były sposobem malowania ścian, skręcaniem mebli, porządkowaniem przeróżnych książek i papierów, a że o tym na kazaniu nie koniecznie trzeba wspominać, to uznałem to za źródło zahamowania mojego krasomówstwa. Potem chciałem zgonić na jesienną depresje i związany z nią niekorzystny biomet ;) Próbowałem nawet uczynić wszystkiemu winne mniej zasłuchane twarze, wystrój kościoła(lub raczej jego brak), a nawet na przytłumiający zapach naftaliny nieustannie obecny w świątynnym pomieszczeniu.

Tym do czego najtrudniej mi było się przyznać to fakt, że może warto by się czasem do tych kazań przygotowywać… cóż nie wiem czy kiedykolwiek napisałem jakiekolwiek kazanie, a ostatnimi laty podstawowym przygotowaniem do ich wygłoszenia, była szczera modlitwa do Ducha Świętego tuż przed jego wygłoszeniem. Stwierdziłem odważnie, że trzeba to zmieć. Czyli trzeba wcześniej zajrzeć w Słowo Boże. Oczywiście nie miałem zamiaru zapisywać kazań. Coś takiego nawet do głowy by mi nie przyszło, przecież kazanie się mówi a nie czyta czy pisze.

Tak by pewnie zostało do dziś a jedynym tego skutkiem mogła by się stać co najwyżej intensywniejsza modlitwa do Ducha Świętego przed wypowiedzeniem niedzielnej homilii.

Tymczasem przed niemal dwoma tygodniami wylądowałem na kapłańskich rekolekcjach w Grzybowie, pod Kołobrzegiem. O rekolekcjach i ich głębi dużo by pisać. Jednak dane mi było ich nietypowe przedłużenie, gdyż niby przypadkiem -ale są tacy, którzy mówią, że przypadków nie ma- mogłem kilkugodzinną drogę powrotną spędzić na rozmowie z ks. Adamem Bonieckim. Oczywiście nastąpiło to tylko dzięki jego życzliwości i wrażliwości, gdyż wracając do Krakowa postanowił odwiedzić miasto Łódź. Zdawać by się mogło że podróż jak podróż, rozmowa jak rozmowa. Poruszyliśmy kilka tematów, trochę o Tygodniku Powszechnym, trochę o szkole i życiu. Cóż, mam wrażenie, że jakoś słów momentami brakowało by wyrazić nie wyrażalne i nawet zdarzały się pokaźne momenty ciszy. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzenie kilku godzin z człowiekiem myślącym, światkiem Ewangelii i niezaprzeczalnym autorytetem –co nie jest w tym miejscu bez znaczenia- było dla mnie niewątpliwie czasem nadprogramowych rekolekcji. I co z tej rozmowy wynikło? Wiele drobiazgów układających się w całość, ale nie zapomnę stwierdzenia ks. Bonieckiego, które stało się zachętą na granicy nakazu: „Niech ksiądz pisze sobie kazania”. Oczywiście pomyślałem swoje… -kazań się nie pisze ale mówi! Jednak po kolejnej niedzielnej porażce (choć o dziwo zdarzyło mi się, że kilka osób podziękowało mi za wygłoszoną treść Słowa Bożego –co nieczęsto się zdarza), postanowiłem coś z tym zrobić.

Oczywiście bez obaw, nie mam zamiaru uprawiać odczytów kaznodziejskich z ambony, nawet nie mam zamiaru brać ze sobą gotowej treści „przemowy”. Poszedłem na kompromis. Postanowiłem pisać rozważania nad niedzielną ewangelią. A skoro już je mam pisać to i warto opublikować. I w ten sposób nadarzyła się okazja do wznowienia „pisarsko-blogowej” działalności.

Szybko się okazało, że pisanie rozważań, które oczywiście kazaniami nie są, nie jest rzeczą łatwą. I wiele trudu kosztuje by napisać co czuje dusza. Cóż swoje lata mam… człowiek uczy się całe życie, może warto kunszt i technikę pisarską poćwiczyć? Przyda się niewątpliwie przy spisaniu testamentu ;)

I tak od pierwszej niedzieli adwentu zacznę realizować moje rekolekcyjne, a już nie tylko adwentowe, czy nowo roczne postanowienie.

Nowe miejsce –nowe wyzwania.

PS.

Liczę na życzliwą krytykę i uwagi względem mojego pisarskiego postępu… ;)