piątek, 11 marca 2011

Popielec za nami… Post czas zacząć!

Komentarz na początek wielkiego postu:

Jl 2,12-18 Ps 51 2 Kor 5,20-6,3 Mt 6,1-6.16-18

Kiedy patrzymy na wypełnione po brzegi kościoły w środę popielcową, warto zastanowić się nad tym fenomenem ludzkiej natury, która choćby podświadomie pragnie nawrócenia własnego serca. Wszak ani to uroczystość obowiązkowa, ani radosna. A jednak czujemy, że w tym dniu nie powinno nas zabraknąć we wspólnocie Kościoła.

Może się jednak zdarzyć, że tak jak ten dzień Środy Popielcowej, dość gwałtownie przełamał czas karnawału, tak też i my będziemy się starali równie skutecznie przełamać ów czas skruchy. Wszak wydaje się, że: „przed nami jeszcze 40 dni postu”. „Jeszcze nawrócić się zdążymy”. Ponadto bez trudu znajdziemy własne wytłumaczenie: chrześcijaństwo nie jest przecież religią jakiegoś smutku, tylko radości. Wszak sam Chrystus, w Ewangelii czytanej w Środę Popielcową, przypomina nam, abyśmy nie byli smutni i posępni, a w czasie postu „namaścili głowę olejkiem i umyli twarz”. (Mt.6)

Subiektywna siła powyższego argumentu nie ustaje nawet, jeśli zdrowy rozsądek podpowiada nam, że Chrystus nie odwodzi nas ani od postu, ani od jałmużny, a już tym bardziej od modlitwy. Ewangelista zakłada nawet, iż te praktyki są czymś całkowicie naturalnym. Problem natomiast dotyczy, jedynie formy ich przeżywania.

Prawdą jest, iż chrześcijaństwo nie jest religią smutku, a radości. W jego centrum nie stoi smutek grzechu a radość odkupienia. Warto się jednak zastanowić, na czym ta chrześcijańska radość polega, oraz w jaki sposób powinniśmy przeżywać nasze praktyki wielkopostnej pokuty.

W celu odkrycia głębi czterdziestodniowego postu, warto odnieść do tego czasu słowa św. Pawła: „oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia” (2Kor 5). Jest to czas, do którego tęsknimy. Czas „błogosławiony”, czyli szczęśliwy. Jakże jednak odczuć szczęście, w chwili czynienia pokuty i odkrywania bólu własnego grzechu? Jak być szczęśliwym w czasie wyrzeczenia? Chrześcijaństwo przecież nie jest religią smutku tylko radości.

Jest chyba jednak smutek, który prowadzi do przekleństwa i smutek, który prowadzi do błogosławieństwa. Jest ból, który popycha nas w otchłań rozpaczy i ból, który otwiera bramy nadziei. Wcale nie jest łatwo odróżnić jeden od drugiego. Ja natomiast daleki jestem od próby jakiejkolwiek gloryfikacji cierpienia.

„Rozdzierajcie wasze serca nie szaty” (Jl 2). Rozdarcie serca pod wpływem dostrzeżenia własnego grzechu, również zakłada w sobie cierpienie. Nie możemy rozedrzeć, własnego serca bez bólu. Być może to strach przed tym cierpieniem sprawia, że niechętnie stajemy w prawdzie naszego grzechu. Wolelibyśmy ukryć naszą nieprawość bardzo głęboko. Tak by nie rozdzierać ran zabliźnionych. Zapomnieć. Wyprzeć. Przecież teraz już chcemy dobrze żyć i unikać grzechu. Po co zatem sięgać do czasu minionego? Może wystarczyłoby tylko symbolicznie rozedrzeć nasze szaty i posypać głowę popiołem?

Grzech nie jest jednak czymś, co dałoby się zasypać popiołem. Grzech wyparty, zlekceważony wciąż powraca. On nie przestaje działać i wciąż ma wpływ na nasze życie. Grzech nie jest również naszą sprawą prywatną. Wszystko, co złego przytrafia się światu jest częściowo z naszego powodu.[1] Zatem paradoksalnie my jesteśmy współwinni temu, za co oskarżamy innych, a nawet samego Boga. Jeśli Merton Łączy swój grzech z tragedią hitleryzmu, to czy nasz grzech nie powinniśmy ująć w kontekście wydarzeń dzisiejszego świata? Czy nie jesteśmy winni patologiom obecnym w naszym sąsiedztwie, niesprawiedliwości społecznej, bardziej lub mniej spektakularnym zbrodniom? Czy nie nosimy współwiny za sytuacje w Libii? A może nasz grzech jest również zaplątany w katastrofę trzęsienia ziemi w Japonii? Oczywiście łatwo możemy stwierdzić, że jest w takim twierdzeniu jakaś przesada. Przecież brakuje widocznego związku pomiędzy nami, a przyrodą w Japonii. My jesteśmy od tych wszystkich wydarzeń daleko. Nie zawsze możemy przecież cokolwiek zrobić.

Tylko, że ścisłego związku również ciężko było się dopatrzeć pomiędzy rozpustnym życiem Mertona, a tragedią holokaustu. On jednak widział głębiej i dalej. Wiedział, że „nikt nie jest samotną wyspą”.

Trzeba nam się obudzić z letargu błogiego spokoju i pozorów czystego sumienia. Może właśnie przez te 40 dni Wielkiego Postu, powinniśmy prosić Boga o łaskę poznania grzechu. Po to, aby rozedrzeć nasze serca, by zaprosić do naszego grzechu Chrystusa. Tylko On może uzdrowić, nasz grzech. Zaleczyć rany i powstrzymać „tsunami” naszej nieprawości. Wówczas będzie to czas uleczenia i błogosławieństwa. Zresztą błogosławieństwo nie tylko dla nas, bo przecież „nikt nie jest samotną wyspą.

Uważajmy, by nie zatrzymać się na rozdarciu szat i posypaniu głowy popiołem. Chociaż może to być ważny gest rozpoczęcia pielgrzymiej drogi pokuty, to nie może on stać się pustym rytuałem, po którym bardziej lub mniej zadowoleni z siebie przejdziemy do porządku dziennego. Albo, co gorsza tak go zabsolutyzujemy, że bliżej nam będzie do faryzejskiej obłudy, niż ewangelicznego nawrócenia. Wówczas chętnie rzucimy oskarżenia na innych i rozedrzemy cudze serca, nie zważając na niczyi ból. Tylko, że ów ból kolejnych oskarżeń nie jest tym oczyszczającym, a jedynie jeszcze bardziej nakręcającym spiralę zła.

„Teraz jest czas upragniony”. On się nie skończył, a dopiero zaczął „Popielcem”. Jeszcze trochę czasu przed nami. Nie zmarnujmy go. Prośmy o poznanie grzechu, choć jest to domena mistyków, pokroju Mertona. Ale czy i my nie zostaliśmy przeznaczeni do świętości? Do szczęścia i radości ewangelicznego pokoju. Radości, którą może nam dać jedynie uzdrawiająca moc Bożego Miłosierdzia.

niezalogowanych zapraszam do dyskusji i konmentarzy na facebooku:www.facebook.com/arkadiusz.lechowski



[1] Prawdę tę odkrywa również Tomasz Merton w swojej biograficznej powieści „Mój spór z gestapo”. Pisząc o tym w kontekście grzechu własnego i tragedii II Wojny Światowej. Por.: T. Merton, Mój spór z gestapo. Dziennik makaroniczny, Poznań 1995r., s.: 25-26.

poniedziałek, 7 marca 2011

8 marca –Świętem Kobiet

8 marca –Świętem Kobiet

Nie jeden taki by się znalazłby, który maiłby dość mieszane uczucie względem tego święta. I nie chodzi tutaj o przynależność płci, ale choćby o podstawowy argument: czy kobiety i kobiecość mają mieć święto raz w roku, czy przez rok cały?

Dodatkowego namysłu przysparza już sama jego geneza. Ponoć Święto Kobiet gdzieś, kiedyś, dawno temu, było gdzie niegdzie obchodzone. Bardziej dociekliwi widzą korzenie w starożytności, (choć ja idąc tym tropem bym cofnął się nawet do pierwszych dni pobytu Ewy w raju). Pewne jest jednak to, że w Polsce 8 marca zaczęliśmy obchodzić dopiero w PRL-u. Co niektórzy nawet mawiają, że to święto było socjalizmowi potrzebne i nawet gdyby nigdzie wcześniej nie istniało, to i tak trzeba było by je wymyśleć. Tak jak dzień górnika, hutnika, odlewnika czy lotnika. Trzeba przecież dowartościować tych, którzy na co dzień byli niedowartościowani.

Tu chodzi o wartość kobiety. Z plakatów wiedzieliśmy, że „Hela chce być traktorzystką”, albo jeszcze chętniej „murarką”. Znaliśmy opinie towarzysza Gomułki że „nie ma dziś w Polsce Ludowej dziedziny, w której kobiety nie odgrywałyby ważnej roli”, czego potwierdzeniem były „tysiące kobiet stojące w szeregach przodowników pracy”. Czy jednak miało to coś wspólnego z szacunkiem i wartością kobiety?

Któż nie pamięta PRL-owskiego rytuału: „rączka, goździk, buźka”. Oczywiście można było jeszcze dorzucić okazjonalny jakiś deficytowy towar w postaci rajstop, kawy czy ręcznika. Choć ten proceder dowartościowywania za pomocą przysłowiowej „rolki papieru toaletowego”, może się wydawać młodszym czytelnikom czymś przynajmniej dziwnym i niezrozumiałym, to trzeba dodać, że praktyka tego święta bywała jeszcze bardziej groteskowa. Nie do rzadkości należały miejsca, gdzie panowie dokonywali tak zwanej „zrzutki” na przysłowiowego goździka dla świętujących koleżanek, a kobiety w ramach odwzajemnienia podarku przychodziły do pracy z tradycyjnym „plackiem” i „połówką”. Żyć nie umierać. Za goździka i wódka i zakąska. No i jeszcze płeć piękna powinna być zadowolona! Wszak tak uroczyście uczciliśmy jej święto.

Chociaż PRL już za nami, to odnieść można wrażenie, że mentalność nie zawsze się zmieniła. Zmieniły się co najwyżej atrybuty i okoliczności. Wiele można by pisać o komercjalizacji tego święta. O tanich komplementach stosowanych w tym dniu, w celu uzyskaniu przychylności pań. Patrząc również na niektóre głoszone hasła w czasie 8 marcowych „pochodów”, zadaję sobie pytanie: o co tutaj chodzi? Czy podobnie jak goździkiem i komplementem można było sobie zorganizować wolny wieczór i obfitą kolację, to czy i dzisiaj mężczyźni nie chcą sobie załatwić „wolnego” od odpowiedzialności lansując „wyzwoleńcze” hasła proaborcyjne? O czyje dobro i święto tu idzie?

Paradoksalnie źródło takich zachowań wydają się podobne. One z czegoś wynikają. Czy przypadkiem nie z jakiegoś braku rzeczywistego doceniania i uchwycenia istoty kobiecości?

W PRL-u kobita była traktowana dość utylitarnie. Miała być „wyzwoloną traktorzystką”, „przodownicą pracy” i zaradną gospodynią, która upiecze nam „placek”. Dzisiaj natomiast kobiecość stała się przede wszystkim synonimem seksualności. Wyzwolona kobieta, poza „namiętną kochanką” może ewentualnie stać się bizneswoman, która podreperuje poziom naszego domowego budżetu.

Nieodparcie nasuwa się pytanie: skąd takie zaszeregowanie piękniejszej połowy ludzkości? Osobiście odnoszę wrażenie, że przede wszystkim z niedojrzałości, cynizmu i cwaniactwa tych, których nazywa się mężczyznami, choć są co najwyżej dużymi chłopcami. Twardo trzeba zaznaczyć, ku uciesze niektórych feministek, że ród męski kompletnie nie rozumie tak pięknych stworzeń, jakimi są kobiety. Dlatego chętnie by chciał sprowadzić je do własnego poziomu. Wykorzystując co najwyżej na swój sposób, ów aspekt zewnętrznego piękna, jakim są obdarzone.

O różnicach między chłopcem a mężczyzną nie chcę się rozpisywać. Jednak chyba trzeba uczciwie zadać pytanie skąd u nas tylu chłopców, którym się wydaje, iż ich męskość uzależniona jest jedynie od aktywnej potencji seksualnej? Odpowiedź nasuwa się na pozór dość zaskakująca. Ano pewnie dlatego, że na drodze tych chłopców brakło prawdziwych kobiet, które mogły by ukazać piękno i istotę własnej kobiecości, aby dzięki temu pomagać w stawaniu się owym chłopcom odpowiedzialnymi mężczyznami.

Oczywiście nie chcę kogokolwiek stawiać na ławie oskarżonych. Nie chcę w najmniejszym stopniu wypominać, że tak wiele dziewcząt wodzi na „pasku namiętności” swych partnerów, nie wykraczając w ten sposób poza swój dyktat sexapilu. Nie chcę osądzać, nie tylko dla tego, że przecież ród męski tę rolę kobietom narzucił. Tutaj szukać winnych nie można, gdyż zwyczajnie działa coś, co w fizyce nazywa się „sprzężeniem zwrotnym”. Im więcej dojrzałej męskości tym więcej prawdziwej kobiecości i na odwrót. Nie bez przyczyny Bóg stworzył „chłopcy i dziewczyny”. Stworzył nas kobietą i mężczyzną. I jak by na to nie patrzeć jedno bez drugiego nigdy nie będzie w pełni sobą. Zwyczajnie my siebie potrzebujemy, nie tylko po to, by życie dawać, ale samemu w pełni żyć i być sobą.

Z powyższych względów, pomimo historycznej i teraźniejszej groteski, uznać trzeba, iż Święto Kobiet warte jest naszej uwagi. Owszem bardziej serce by się radowało, gdyby kobieta doceniona była przez rok cały. Jednakże zacznijmy przynajmniej od tego dnia. Może trzeba przetrzeć oczy i zauważyć, że kobiecość, to zdecydowanie coś więcej niż „seksowność”. Może dzisiaj drodzy panowie warto sobie zadać pytanie: czym jest głębia duszy i natury kobiecej?

Oczywistym jest drogie Panie, że w odpowiedzi na tak skonstruowane zagadki musicie nam pomóc. A to oznacza, że nie możecie się zadowolić „goździkiem” i komplementem dotyczącym waszej i tak zawsze nienagannej urody. Musicie odkryć nam rąbek waszego piękna wewnętrznego, gdyż to zewnętrzne jest nazbyt oczywiste. Warto podjąć to wyzwanie nawet wówczas, gdyby się okazało, że piękno wewnętrzne, że tajemnica kobiecości, nie jest tak łatwa do uchwycenia nawet przez te, które są jej ucieleśnieniem. Może się zdarzyć bowiem, że łatwiej się zatrzymać na poziomie goździka i zewnętrznej urody. Pamiętajcie jednak, że odkrywanie własnej tożsamości, oznacza: być albo nie być, dla was i dla nas drogie Panie.

Życzę Wam, zatem z okazji Waszego święta, byście spotkały na swojej drodze życia takich mężczyzn, którzy pomogą wam odkryć piękno Waszej kobiecości, tak byście się pełniej Kobietami stawały.

Życzę wam abyście dzięki swojej kobiecości pomagali stawać się pełniej mężczyznami tym, których na swojej drodze spotkacie

PS.

Warto również Bogu dziękować, za ów dar kobiecości i za te kobiety, które na naszej drodze życia postawił.

sobota, 5 marca 2011

Trzeciej drogi nie ma

komentarz niedzielny

Pwt 11,18.26–28 Ps 31 Rz 3,21–25a.28 Mt 7,21–27

Ustami Mojżesza Bóg przypomina nam o możliwości naszego wyboru. Możemy wybrać „błogosławieństwo”, albo „przekleństwo” (por. Pwt 11). Wybór jest bardzo konkretny: albo jedno albo drugie. Trzeciej drogi nie ma

Patrząc na rzeczywistość, jak i na naszą ludzką naturę, wydaje się, że mało, kiedy człowiek tego wyboru dokonuje w pełni świadomie. Któż o zdrowych zmysłach wybrałby dla siebie „przekleństwo”? Owszem może znalazłby się taki, który zrezygnowałby z owego „błogosławieństwa”, ale ściągnąć na siebie, z własnej woli i wyboru przekleństwo? To zrezygnowanie z „błogosławieństwa”, także bliższe jest niewiedzy i naszej ludzkiej naiwności niż świadomej decyzji. Bóg, bowiem chce nam dać „błogosławieństwo”, czyli nic innego jak „szczęście”, a ze szczęścia już tak łatwo rezygnować nie chcemy. Naiwność nasza polega na tym, że wydaje nam się, iż szczęście możemy zbudować sobie obok tego ewangelicznego błogosławieństwa. Tak po swojemu. Inaczej niż w prawie, łatwiej, lżej, przyjemniej. A wybór jest przecież pomiędzy: albo jednym, albo drugim, „błogosławieństwem”, lub „przekleństwem”. Trzeciej drogi nie ma.

Chrystus uwidacznia dramat naszych wyborów przedstawiając nam dwie ludzkie postawy. Tych, którzy „Słowa słuchają i wypełniają” i tych, którzy „Słowa słuchają i nie wypełniają”(Mt 7). Można było by zapytać, gdzie są Ci, którzy Słowa nie usłyszeli? Czyżby oni byli usprawiedliwieni? Wszak przecież nie byli w stanie wypełnić czegoś, o czym nie mieli pojęcia? Chociaż tok tych rozważań dotyczący tej grupy ludzi nie wydaje się nie zasadny, to jednak chyba trzeba te myśli zostawić na boku. Wszak one nas nie dotyczą. W XXI w, w środku europy, w epoce nie tylko druku, ale również Internetu, nie sposób mówić o niezawinionej niewiedzy. Każdy choćby przy odrobinie chęci, nawet nie uznając Chrystusa za Syna Bożego, musiał słyszeć o jego Ewangelii. Każdy przy odrobinie dobrej woli z łatwością może poznać podstawy Jego przesłania. Każdy posługujący się własnym rozumem i inteligencją, może rozpoznać prawo moralne i je wypełniać. Zatem niełatwo było by całkowicie usprawiedliwić własną niewiedzę.

Ci, którzy „Słuchają Słowa Bożego, a nie wypełniają go, podobni są do ludzi, którzy dom swój budują na piasku”(Mt 7). To ludzie, którzy chcieliby zbudować własną „trzecią drogę”. Uznają nawet słuszność moralnego przekazu Ewangelii. Jednak próbują budować szczęście łatwiej, wygodniej, taniej. Już nie na skale, którą jest Chrystus, ale na sobie. Na własnych siłach i pomyśle. Starają się wdrażać „prywatną wizje raju”. Dramat polega na tym, że takiego szczęścia, takiej trzeciej drogi nie ma. Wybieramy, albo „błogosławieństwo”, albo „przekleństwo”. Oczywistym jest, że nieszczęście przekleństwa jest wybierane nie do końca świadomie. Bo przecież pragniemy szczęścia. Podejmujemy wysiłek „budowy domu” tylko, że na kiepskim fundamencie i dlatego „upadek jego jest nie uchronny”.

Chrystus przestrzega nas, że do tych śmiałych budowniczych „na piasku” nie należą jedynie Ci, którzy świadomie rezygnują z wypełniania trudnych Słów Ewangelii, ale również Ci, którzy wołają do niego „Panie Panie”. A nawet tacy, którzy „prorokują i wyrzucają złe duchy mocą Jego imienia”.

Zatem niebezpieczeństwo dotyczy również nas, którzy przyjęliśmy Chrystusa. Należymy do Jego Kościoła. Żarliwie działamy w Jego imię. A nawet w to imię przemawiamy i Jego mocą czynimy cuda. Może się, bowiem zdarzyć, że w działaniu religijnym bardziej szukamy wizji i woli własnej, niż Bożej. Tak łatwo przecież pomylić biblijne „błogosławieństwo” z własną wygodą i prywatną wizją raju.

Można zadać pytanie: któż, zatem zdoła osiągnąć królestwo niebieskie? Jak „zbudować dom na skale”, skoro pod naszymi nogami wciąż tyle miałkiego piasku, wszak „wszyscy zgrzeszyliśmy” (Rz 3). Potrzebna jest nam wiara, która przyniesie nam usprawiedliwienie (Rz 3). Budujmy naszą wiarę, która jest ufnością, że dostąpimy usprawiedliwienia za darmo, poprzez łaskę, która jest w Chrystusie. (Rz 3)

Nie zwalnia nas to z wysiłku ciągłego wypełniania Słowa Bożego i budowania domu na skale, którą jest Chrystus. Wszak możemy wybrać, albo Jego, albo przekleństwo. Trzeciej drogi nie ma.