sobota, 27 listopada 2010

"Czuwać" czy "oczekiwać"?

I niedziela Adwentu, rok A

Iz 2, 1-5; Rz 13, 11-14; Mt 24, 37-44

„Czuwajcie więc, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie. A to rozumiejcie: Gdyby gospodarz wiedział, o której porze nocy złodziej na przyjść, na pewno by czuwał i nie pozwoliłby włamać się do swojego domu. Dlatego i wy bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie” Mt.24

Fenomen postawy „czuwania”, zakłada w sobie również zjawisko „oczekiwania”. Prawdą jest oczywiście, że ktoś może „oczekiwać” i kompletnie nic nie mieć wspólnego z postawą „czuwania”, ale czy możemy prawdziwie „czuwać” i równocześnie „nie oczekiwać”? Nie jeden uważny czytelnik tekstu dzisiejszej Ewangelii mógłby słusznie dostrzec wręcz zagrożenie już w samym łączeniu, a co dopiero uzależnianiu od siebie tych dwóch podobnie brzmiących pojęć. Można bowiem założyć, że ewangeliczne „czuwanie” na przyjście Chrystusa powinno być pozbawione naszych „oczekiwań” i wyobrażeń. Oczywiście sam dwoma rękoma podpisał bym się pod promocją takiej chrześcijańskiej postawy, ale czy dojście do takiego ideału „czuwania”, może odbyć się bez wzięcia pod uwagę naszych ludzkich „oczekiwań”?

Jest coś niezwykłego, że człowiek zawsze nastawiony jest na jakieś „oczekiwanie”, czyli własne pragnienia i nadzieje. Nawet wówczas kiedy zaczyna żyć chwilą, próbując zagłuszyć w gąszczu i huku codziennych rozrywek własne wnętrze i niespełnienie, nawet wtedy gdy zrezygnowany z głębi własnej depresji wyrzuca, że „nie ma już Nadziei” i „sensu nie widzi”. A może właśnie w tych sytuacjach jeszcze bardziej, mamy do czynienia z wykrzyczeniem ,choć często niewerbalnym, własnych pragnień i oczekiwań?

Każdy na coś „czeka”, choć prawdą jest nie każdy „czuwa”. Postawa „czuwania” jest postawą gotowości na to co nie znane. Gospodarz nie wiedział czy, jaki i kiedy przyjdzie „złodziej”, nie wiedział również czy kiedy i jaki w jego progi może zawitać „wędrowiec”, dlatego powinien „czuwać” i być gotowym urządzić takie przygotowanie na jakie ów „jegomość” zasługuje.

Pozostaje jednak pytanie czy możemy być „gotowymi” na to czego nie znamy, nie znając naszych rzeczywistych „oczekiwań”? Naszych pragnień i nadziei? Wszak gdyby gospodarz wiedział jak wielkie pragnienie snu posiada i skąd owa senność się bierze, gdyby znał powody swojej lekkomyślności w obliczu nadchodzącego niebezpieczeństwa, to czyż przynajmniej nie wystawił by straży u progu swego domu?

Powiązanie naszych „oczekiwań” z nieumiejętnością „czuwania” okazuje się silniejsze niż by na pierwszy rzut oka się wydawało. Powinniśmy zatem odważnie zadać sobie pytanie: jakie są moje „oczekiwania”?, jakie są moje troski pragnienia i nadzieje? Oczywiście nie chodzi o wytworzenie „pobożnościowo poprawnych” idei, ale o odkrycie rzeczywistych moich celów i dążeń. Wydobycie na światło dzienne tego co skrywa nasze serce, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Wszak jest w naszych pragnieniach wiele małostkowości i próżności. Również w tym co kieruje nas ku wielkim aktom zewnętrznej „nabożności” i „bezgrzeszności” może być nasza pycha i próżność „samozachwytu”.

Zatem „nadeszła godzina przebudzenia ze snu”, nie tylko po to by wydobyć się z letargu naszych pozornych pobożności, ale przede wszystkim by wyjść z ciemności nocy. Aby móc całą naszą małość oświetlić światłem dnia. To co jest na dnie naszego serca trzeba wydobyć, unieść i skierować w stronę światła. Wówczas w jego blasku będziemy mogli rozpoznać samych siebie.

Myślę, że Chrystus nawet nie oczekuje od nas by w naszym sercu zapanowała całkowita idealność jakiejś formy „bezgrzeszności” . Chrystus chce jednak byśmy to serce znali, byśmy znali nasze pragnienia, byśmy wiedzieli co przeszkadza nam w prawdziwym „czuwaniu” i przyjęciu Go takim jakim przychodzi. Jeśli poznamy siły kierujące naszymi dążeniami, będziemy mogli wystawić straże przed nadchodzącym „złodziejem” i wysłać orszak powitalny do przybywającego „wędrowca”. „Przyobleczmy się zatem w zbroję światła” i „żyjmy jak w jasny dzień”, usuwając wszystko co zagłusza nam poznanie siebie i uniemożliwia przybranie adwentowej postawy „czuwania”.

Nie wiem ile w tym rozpoczęciu przeze mnie pisania refleksji niedzielnych jest własnej pychy i skrytej zarozumiałości, a ile pragnienia niesienia światła Ewangelii. Serce mi podpowiada, że choć zawsze jedno z drugim się we mnie miesza to głoszenie Słowa ma tutaj swój zdecydowany priorytet i „biada mi gdybym nie głosił…” Ufam że to co ode mnie pochodzi Chrystus oświetli i oczyści, może posługując się również, mój „rozmówco”, Tobą i twym krytycznym, choć ufam, że życzliwym komentarzem.

Noworoczne pozstanowienie

Mówi się że dobre postanowienia najłatwiej przychodzą z początkiem roku, ale każdy z nas wie, że w mozole codzienności nie zawsze mają szanse przetrwania do jego końca. Moje postanowienie poczynienia wysiłku pisania ponawiałem kilkakrotnie i były to piękne postanowienia, ale niestety tylko postanowienia. Pewnie również czas nowego roku liturgicznego przeszedł by bez większego efektu gdyby nie dziwna zbieżność ostatnich wydarzeń i okoliczności.

Zwyczajem Kościoła Katolickiego po pięciu intensywnych latach pracy w przemiłym Piotrkowie Trybunalskim, dane mi było usłyszeć po powrocie z zasłużonego urlopu, że mam rzucić wszystko z dnia nadzień i za dni kilka przeprowadzić się do miasta Łodzi. W sumie nic zaskakującego.

Nowe miejsce, nowe wyzwania- to nie tylko powiedzenie i teoria. Wciąż się głowię jak być dla tych, do których zostałem posłany, jak mówić im o Chrystusie? Pewnie własnym życiem, ale jak to robić skoro nasze „życia” i „światy” mieszczą się po przeciwległych stronach dwupasmowych ruchliwych ulic i torów kolejowych?

Pewnie nic odkrywczego nie było w stwierdzeniu, że trzeba zacząć od niedzielnych homilii. W tym odkryciu nie poczułem zbytniego obciążenia, gdyż mówić do ludzi, dialogować z myślami własnymi i innych, nawet gdy czyni się to z ambony, wydało mi się i łatwe i przyjemne. Tym bardziej zaskakującym było odczucie jakiegoś dziwnego dyskomfortu w trakcie „niedzielnego objaśniania Słowa Bożego”. Owszem, usprawiedliwień miałem moc wiele. Przez Pierwsze tygodnie moje myśli zajęte były sposobem malowania ścian, skręcaniem mebli, porządkowaniem przeróżnych książek i papierów, a że o tym na kazaniu nie koniecznie trzeba wspominać, to uznałem to za źródło zahamowania mojego krasomówstwa. Potem chciałem zgonić na jesienną depresje i związany z nią niekorzystny biomet ;) Próbowałem nawet uczynić wszystkiemu winne mniej zasłuchane twarze, wystrój kościoła(lub raczej jego brak), a nawet na przytłumiający zapach naftaliny nieustannie obecny w świątynnym pomieszczeniu.

Tym do czego najtrudniej mi było się przyznać to fakt, że może warto by się czasem do tych kazań przygotowywać… cóż nie wiem czy kiedykolwiek napisałem jakiekolwiek kazanie, a ostatnimi laty podstawowym przygotowaniem do ich wygłoszenia, była szczera modlitwa do Ducha Świętego tuż przed jego wygłoszeniem. Stwierdziłem odważnie, że trzeba to zmieć. Czyli trzeba wcześniej zajrzeć w Słowo Boże. Oczywiście nie miałem zamiaru zapisywać kazań. Coś takiego nawet do głowy by mi nie przyszło, przecież kazanie się mówi a nie czyta czy pisze.

Tak by pewnie zostało do dziś a jedynym tego skutkiem mogła by się stać co najwyżej intensywniejsza modlitwa do Ducha Świętego przed wypowiedzeniem niedzielnej homilii.

Tymczasem przed niemal dwoma tygodniami wylądowałem na kapłańskich rekolekcjach w Grzybowie, pod Kołobrzegiem. O rekolekcjach i ich głębi dużo by pisać. Jednak dane mi było ich nietypowe przedłużenie, gdyż niby przypadkiem -ale są tacy, którzy mówią, że przypadków nie ma- mogłem kilkugodzinną drogę powrotną spędzić na rozmowie z ks. Adamem Bonieckim. Oczywiście nastąpiło to tylko dzięki jego życzliwości i wrażliwości, gdyż wracając do Krakowa postanowił odwiedzić miasto Łódź. Zdawać by się mogło że podróż jak podróż, rozmowa jak rozmowa. Poruszyliśmy kilka tematów, trochę o Tygodniku Powszechnym, trochę o szkole i życiu. Cóż, mam wrażenie, że jakoś słów momentami brakowało by wyrazić nie wyrażalne i nawet zdarzały się pokaźne momenty ciszy. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzenie kilku godzin z człowiekiem myślącym, światkiem Ewangelii i niezaprzeczalnym autorytetem –co nie jest w tym miejscu bez znaczenia- było dla mnie niewątpliwie czasem nadprogramowych rekolekcji. I co z tej rozmowy wynikło? Wiele drobiazgów układających się w całość, ale nie zapomnę stwierdzenia ks. Bonieckiego, które stało się zachętą na granicy nakazu: „Niech ksiądz pisze sobie kazania”. Oczywiście pomyślałem swoje… -kazań się nie pisze ale mówi! Jednak po kolejnej niedzielnej porażce (choć o dziwo zdarzyło mi się, że kilka osób podziękowało mi za wygłoszoną treść Słowa Bożego –co nieczęsto się zdarza), postanowiłem coś z tym zrobić.

Oczywiście bez obaw, nie mam zamiaru uprawiać odczytów kaznodziejskich z ambony, nawet nie mam zamiaru brać ze sobą gotowej treści „przemowy”. Poszedłem na kompromis. Postanowiłem pisać rozważania nad niedzielną ewangelią. A skoro już je mam pisać to i warto opublikować. I w ten sposób nadarzyła się okazja do wznowienia „pisarsko-blogowej” działalności.

Szybko się okazało, że pisanie rozważań, które oczywiście kazaniami nie są, nie jest rzeczą łatwą. I wiele trudu kosztuje by napisać co czuje dusza. Cóż swoje lata mam… człowiek uczy się całe życie, może warto kunszt i technikę pisarską poćwiczyć? Przyda się niewątpliwie przy spisaniu testamentu ;)

I tak od pierwszej niedzieli adwentu zacznę realizować moje rekolekcyjne, a już nie tylko adwentowe, czy nowo roczne postanowienie.

Nowe miejsce –nowe wyzwania.

PS.

Liczę na życzliwą krytykę i uwagi względem mojego pisarskiego postępu… ;)