sobota, 27 listopada 2010

Noworoczne pozstanowienie

Mówi się że dobre postanowienia najłatwiej przychodzą z początkiem roku, ale każdy z nas wie, że w mozole codzienności nie zawsze mają szanse przetrwania do jego końca. Moje postanowienie poczynienia wysiłku pisania ponawiałem kilkakrotnie i były to piękne postanowienia, ale niestety tylko postanowienia. Pewnie również czas nowego roku liturgicznego przeszedł by bez większego efektu gdyby nie dziwna zbieżność ostatnich wydarzeń i okoliczności.

Zwyczajem Kościoła Katolickiego po pięciu intensywnych latach pracy w przemiłym Piotrkowie Trybunalskim, dane mi było usłyszeć po powrocie z zasłużonego urlopu, że mam rzucić wszystko z dnia nadzień i za dni kilka przeprowadzić się do miasta Łodzi. W sumie nic zaskakującego.

Nowe miejsce, nowe wyzwania- to nie tylko powiedzenie i teoria. Wciąż się głowię jak być dla tych, do których zostałem posłany, jak mówić im o Chrystusie? Pewnie własnym życiem, ale jak to robić skoro nasze „życia” i „światy” mieszczą się po przeciwległych stronach dwupasmowych ruchliwych ulic i torów kolejowych?

Pewnie nic odkrywczego nie było w stwierdzeniu, że trzeba zacząć od niedzielnych homilii. W tym odkryciu nie poczułem zbytniego obciążenia, gdyż mówić do ludzi, dialogować z myślami własnymi i innych, nawet gdy czyni się to z ambony, wydało mi się i łatwe i przyjemne. Tym bardziej zaskakującym było odczucie jakiegoś dziwnego dyskomfortu w trakcie „niedzielnego objaśniania Słowa Bożego”. Owszem, usprawiedliwień miałem moc wiele. Przez Pierwsze tygodnie moje myśli zajęte były sposobem malowania ścian, skręcaniem mebli, porządkowaniem przeróżnych książek i papierów, a że o tym na kazaniu nie koniecznie trzeba wspominać, to uznałem to za źródło zahamowania mojego krasomówstwa. Potem chciałem zgonić na jesienną depresje i związany z nią niekorzystny biomet ;) Próbowałem nawet uczynić wszystkiemu winne mniej zasłuchane twarze, wystrój kościoła(lub raczej jego brak), a nawet na przytłumiający zapach naftaliny nieustannie obecny w świątynnym pomieszczeniu.

Tym do czego najtrudniej mi było się przyznać to fakt, że może warto by się czasem do tych kazań przygotowywać… cóż nie wiem czy kiedykolwiek napisałem jakiekolwiek kazanie, a ostatnimi laty podstawowym przygotowaniem do ich wygłoszenia, była szczera modlitwa do Ducha Świętego tuż przed jego wygłoszeniem. Stwierdziłem odważnie, że trzeba to zmieć. Czyli trzeba wcześniej zajrzeć w Słowo Boże. Oczywiście nie miałem zamiaru zapisywać kazań. Coś takiego nawet do głowy by mi nie przyszło, przecież kazanie się mówi a nie czyta czy pisze.

Tak by pewnie zostało do dziś a jedynym tego skutkiem mogła by się stać co najwyżej intensywniejsza modlitwa do Ducha Świętego przed wypowiedzeniem niedzielnej homilii.

Tymczasem przed niemal dwoma tygodniami wylądowałem na kapłańskich rekolekcjach w Grzybowie, pod Kołobrzegiem. O rekolekcjach i ich głębi dużo by pisać. Jednak dane mi było ich nietypowe przedłużenie, gdyż niby przypadkiem -ale są tacy, którzy mówią, że przypadków nie ma- mogłem kilkugodzinną drogę powrotną spędzić na rozmowie z ks. Adamem Bonieckim. Oczywiście nastąpiło to tylko dzięki jego życzliwości i wrażliwości, gdyż wracając do Krakowa postanowił odwiedzić miasto Łódź. Zdawać by się mogło że podróż jak podróż, rozmowa jak rozmowa. Poruszyliśmy kilka tematów, trochę o Tygodniku Powszechnym, trochę o szkole i życiu. Cóż, mam wrażenie, że jakoś słów momentami brakowało by wyrazić nie wyrażalne i nawet zdarzały się pokaźne momenty ciszy. Nie zmienia to jednak faktu, że spędzenie kilku godzin z człowiekiem myślącym, światkiem Ewangelii i niezaprzeczalnym autorytetem –co nie jest w tym miejscu bez znaczenia- było dla mnie niewątpliwie czasem nadprogramowych rekolekcji. I co z tej rozmowy wynikło? Wiele drobiazgów układających się w całość, ale nie zapomnę stwierdzenia ks. Bonieckiego, które stało się zachętą na granicy nakazu: „Niech ksiądz pisze sobie kazania”. Oczywiście pomyślałem swoje… -kazań się nie pisze ale mówi! Jednak po kolejnej niedzielnej porażce (choć o dziwo zdarzyło mi się, że kilka osób podziękowało mi za wygłoszoną treść Słowa Bożego –co nieczęsto się zdarza), postanowiłem coś z tym zrobić.

Oczywiście bez obaw, nie mam zamiaru uprawiać odczytów kaznodziejskich z ambony, nawet nie mam zamiaru brać ze sobą gotowej treści „przemowy”. Poszedłem na kompromis. Postanowiłem pisać rozważania nad niedzielną ewangelią. A skoro już je mam pisać to i warto opublikować. I w ten sposób nadarzyła się okazja do wznowienia „pisarsko-blogowej” działalności.

Szybko się okazało, że pisanie rozważań, które oczywiście kazaniami nie są, nie jest rzeczą łatwą. I wiele trudu kosztuje by napisać co czuje dusza. Cóż swoje lata mam… człowiek uczy się całe życie, może warto kunszt i technikę pisarską poćwiczyć? Przyda się niewątpliwie przy spisaniu testamentu ;)

I tak od pierwszej niedzieli adwentu zacznę realizować moje rekolekcyjne, a już nie tylko adwentowe, czy nowo roczne postanowienie.

Nowe miejsce –nowe wyzwania.

PS.

Liczę na życzliwą krytykę i uwagi względem mojego pisarskiego postępu… ;)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pisać warto dla zorganizowania swoich myśli. Harmonia i tutaj jest potrzebna jak wszędzie. Czasem spontanicznosc, ktora dla nas wydaje sie zrozumiala dla innych moze okazac sie nieco pogubiona...piszac sami dostrzegamy wlasne bledy i przed wygloszeniem mozemy je naprawic.

Doświadczam tego co rusz w dziennikarstwie.

Jest jeszcze jedna rzecz. Nie trzeba szukać wytłumaczeń braku pisania dla zwykłego lenistwa :)

Pozdrawiam
Mariusz Woźniak

Szkoda, że Piotrków będzie musiał obejść się bez księdza...:(

mmg pisze...

Wiem, że motywacja Księdza była nieco inna, żeby zacząć prowadzić ten blog, ale ja się ciesze, że mimo iż Ksiądz zmienił parafię, będę mogła czytać te rozważania.