sobota, 31 grudnia 2011

Smakowanie Boga



Uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki
Pasterze pospiesznie udali się do Betlejem i znaleźli Maryję, Józefa i Niemowlę, leżące w żłobie. Gdy Je ujrzeli, opowiedzieli o tym, co im zostało objawione o tym Dziecięciu.
A wszyscy, którzy to słyszeli, dziwili się temu, co im pasterze opowiadali.
Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu.
A pasterze wrócili, wielbiąc i wysławiając Boga za wszystko, co słyszeli i widzieli, jak im to było powiedziane. (...) (Łk 2, 16-20)
Doprawdy musieli pasterze zadziwiać wszystkich, którzy słyszeli ich opowieści. Wszak opowiadali o światłości niebieskiej, zastępach anielskich i zapowiadanym Mesjaszu. Zaś w Betlejem można było zobaczyć jedynie zwyczajną ziemską rzeczywistość. Trzeba wielkiej wiary, aby w tej pospolitej codzienności dostrzec samego Boga. 
Sztuki patrzenia oczyma wiary uczy nas dzisiaj Maryja, która wszystko zachowywała i rozważała w swoim sercu. Ona nie przesądza, nie poucza o zwiastowaniu, czy zbawczej misji swego Syna. Maryja w swojej pokorze jest świadoma, że jeszcze nie wszystko może pojąć, że wciąż uczy się dostrzegania działania Boga.
Stając na początku Nowego Roku. Czasu kolejnych planów i zmian. Może raz jeszcze powinniśmy spojrzeć na wydarzenia w Betlejem. Na czas od którego wszystko się rozpoczęło. Co prawda opis narodzenia Chrystusa, jest nam teoretycznie dobrze znany i mogło by się wydawać, że wszystko już wiemy. Że nie ma co się nad nim zatrzymywać. Należy co najwyżej wielbić Boga wraz z pasterzami. Tańczyć i wykrzykiwać z radości, że Bóg się narodził.
Dziwnym jest jednak, iż ów taniec jakoś nam nie wychodzi. A chętniej niż  o Narodzeniu Boga rozprawiamy o polityce i kryzysie ekonomicznym. Dlatego raz jeszcze spójrzmy na niemowlę w żłobie, które nie znalazło się w tym miejscu z przypadku. Zdumiejmy się faktem, iż Bóg daje nam siebie do jedzenia.  Mamy smakować Jego obecność i Jego Słowo. On chce byśmy spożywali Jego Ciało, które dał nam za pokarm. 
Trzeba wiele pokory, aby wejść do stajni, pochylić się i jeść. Trzeba dużej odwagi, aby dostrzec swoje ograniczenia i poczuć, głód samego Boga. Po prostu potrzeba świeżego spojrzenia na siebie i otaczający nas świat, oraz mocnej wiary w Jego obecność w naszym codziennym, zwyczajnym życiu.
  ks. Arkadiusz Lechowski


niedziela, 25 grudnia 2011

Na tym świecie, nie z tego świata


Boże Narodzenie
W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta.

Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna.

Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.         
(Łk 2 1-7)
Rozpoczynając opis narodzenia Jezusa, Ewangelista wspomina spis ludności, który miał odbyć się za czasów Cezara Augusta. Celem tej wzmianki jest nie tylko  umiejscowienie narodzin Chrystusa w jakichś konkretnych ramach czasowych. Autor przede wszystkim chce, abyśmy mogli zachwycić się tą prawdą, że Bóg stał się człowiekiem i zamieszkał wśród nas. Będąc Panem tego świata, przychodzi nie z tego świata, jednakże tym światem nie gardzi. On się w ten świat wpisał, dając się zapisać w powszechnym spisie ludności. Staje się jednym z nas, wpisując się we wszystkie struktury społeczne, administracyjne i polityczne.
Ukazując tą uległość Boga względem naszego świata, Ewangelista Łukasz nie pozostawia  jednak złudzeń co do misji Chrystusa. Przeciwstawiając Jego królowanie, czasom panowania Cezara Augusta, który zasłynął wprowadzeniem pokoju militarnego w cesarstwie, Ewangelista podkreśla, że Chrystus nie jest Mesjaszem politycznym. Nie będzie naprawiał struktur administracyjnych, czy gospodarczych. Nie jest On rewolucjonistą społecznym. Jego Pokój przekracza granice i ramy tego świata.
Jezus przyszedł w konkretnym czasie i rodzie Dawida. Przyszedł jednak nie tylko do jednego pokolenia czy narodu. Stając się człowiekiem, utożsamił się z każdym z nas,  z naszymi radościami, nadziejami, smutkami i trwogami. On daje nam alternatywę, która niejednokrotnie przekracza nasze oczekiwania, gdyż nie odnosi się do dostatniego życia na tym świecie, ale do zbawienia w wieczności.
   ks. Arkadiusz Lechowski

sobota, 17 grudnia 2011

Być sługą wolności


Czwarta Niedziela Adwentu
(...) anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. (...)
Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa”. Wtedy odszedł od Niej anioł. (por.Łk 1, 26nn)
Maryja wyrażając swoją zgodę, na wypełnienie się Słowa Pana, nazywa siebie służebnicą. Określenie to nie jest jakimś teoretycznym i grzecznościowym zwrotem. Maryja prawdziwie wyraża swoją wolę całkowitego przynależenia do Boga i staje się Jego niewolnicą. Ta postawa powinna stać się jednoznacznym wskazaniem drogi naszego postępowania. Nie można bowiem prawdziwie przyjąć Słowa Bożego, nie będąc na jego usługach.
Mylił by się jednak ten, kto by sądził, że chrześcijaństwo jest religią niewolników. Wręcz przeciwnie. To do wolności wyswobodził nas Chrystus i chce byśmy wolnymi pozostali. Z szacunku do naszej wolności, Bóg nigdy jej nie narusza. Szanuje ją nawet wówczas kiedy przychodzi do nas z wyzwoleniem. Chce byśmy świadomie zgodzili się na przyjęcie Jego daru. Dlatego musimy stać się Jego sługami -”niewolnikami wolności”. 
Chrystus przypomina nam, że wymiar bycia sługą rozgrywa się również w relacjach międzyludzkich. On jako Król i Mesjasz, sam „przyszedł na świat nie po to aby mu służono, lecz aby samemu służyć”. Tylko bowiem Stając się autentycznym „sługą Boga”, możemy cieszyć się prawdziwą wolnością. 
Służba jest zatem, naszym chrześcijańskim obowiązkiem. Powinniśmy każdego dnia zadawać sobie pytanie komu służymy?  Bogu, czy też sobie, własnym ambicjom i ideologiom? Czy naszą postawą służby prawdziwie wskazujemy na Chrystusa, czy też swoją próżnością zasłaniamy  Jego rzeczywisty majestat?
Z oczywistych przyczyn, pytanie to w sposób szczególny powinno zabrzmieć w naszej wspólnocie Kościoła. Winniśmy siebie pytać, czy inni rozpoznają w nas „sługi”, czy tych, którzy domagają się aby im służono? 
Czy jesteśmy prawdziwie wolni, czy wolność innych ograniczamy?
ks. Arkadiusz Lechowski

niedziela, 11 grudnia 2011

Świadectwo Słowa



Trzecia Niedziela Adwentu

(...) Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłany aby zaświadczyć o Światłości. (...)
Jan im tak odpowiedział: „Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u sandała”. (por. J 1)
W czasach św. Jana Chrzciciela, wypowiadane słowo miało wielką moc.  Było bowiem ono bardzo konkretnie powiązane z ludzkim życiem. Dlatego oznajmiona przez Jana prawda dotycząca posłannictwa Jezusa, to zdecydowanie coś więcej, niż tylko słowny komunikat. Jan decydując się na danie słownego świadectwa o Mesjaszu, wiedział, że temu świadectwu musi podporządkować całe swoje życie i własnym życiem je poświadczyć.
Jan czyni tak nie z poczucia jakiejś wyjątkowości własnej osoby. Nie czuje się On prorokiem, ani nadzwyczajnym posłańcem.  Jego  świadectwo wypływa z poczucia wewnętrznej powinności. Jan sam spotkał Chrystusa i to spotkanie przynagliło go do zaświadczenia o Królestwie Bożym.
Świadectwo wypowiadane przez Jana Chrzciciela kierowane jest również dzisiaj do nas. Jednakże, czy to słowo przyjmiemy i poznamy „Tego, który pośród nas stoi”, zależy od nas samych. 
Powinniśmy jednak pamiętać, że przyjęcie i poznanie Słowa, zobowiązuje i powinno przynaglać nas do zaświadczenia o nim również całym naszym życiem
ks. Arkadiusz Lechowski

czwartek, 8 grudnia 2011


Artykuł został opublikowany na portalu Klubu Tygodnika Powszechnego: www.klubtygodnika.pl 


O istocie i potrzebie prowadzenia dialogu międzypokoleniowego z udziałem Kościoła, wydaje się, że przekonywać nikogo nie potrzeba. Wystarczy bowiem przejrzeć dokumenty soborowe lub wsłuchać się w głos błogosławionego Jana Pawła II. Jego dialogi z okna na Franciszkańskiej wrosły już do klasyki ulubionych cytatów medialnych. Natomiast wysiłek związany z przemierzaniem świata i prowadzeniem dialogu z młodymi w ramach Światowych Dni Młodzieży wydają się oczywistą wskazówką dla Kościoła. Warto jednak zadać pytanie: czy tę lekcję zadaną przez Papieża Polaka wystarczająco odrobiliśmy w polskim Kościele? Co powinniśmy uczynić, by wypełnić zadanie dialogu wypływające z przesłania Ewangelii?
Aby odpowiedzieć na pierwsze pytanie warto wysłuchać jakie odczucie prowadzonego przez Kościół dialogu mają ci, których ów dialog ma dotyczyć. Na potrzebę takiego oglądu przeprowadziłem krótką ankietę, którą rozesłałem drogą mailową do młodych osób czynnie zaangażowanych w życie Kościoła. Pomimo, iż jest to niewielki procent tych, z którymi ten dialog powinien być prowadzony, warto przyjrzeć się spostrzeżeniom tych młodych ludzi. Fakt świadomego doświadczenia Kościoła przez moich rozmówców sprawił, iż już na pierwszy rzut oka można było odczuć pewne ich zmieszanie. Trudno było im pojąć o jaki dialog chodzi? Z jakim Kościołem? Przecież oni na co dzień czują się członkami tego Kościoła. Dialog natomiast prowadzą pomiędzy sobą. Wśród przyjaciół, którzy do tego samego Kościoła należą. Natomiast kwestia możliwości prowadzenia dialogu z Kościołem hierarchicznym nie leży w ich centrum zainteresowania. Dzieje się tak nie z powodu ich obojętności, ale z braku osobistego doświadczenia takiego dialogu. Dla nich Kościół to przede wszystkim wspólnota.
Zastanawiające jest, że osoby ankietowane wskazały, iż w razie potrzeby były by wstanie znaleźć jakiegoś księdza, który mógłby ich wysłuchać. Przy czym najczęściej nie był by to katecheta, ani ksiądz pracujący w ich parafii. Z kilkudziesięciu ankietowanych, tylko zaledwie kilka osób przyznało, że znalazło miejsce we własnej parafii. Pozostali szukają w innych parafiach, środowiskach i duszpasterstwach. Nierzadko są to poszukiwania dość intensywne. Jedna z osób przyznała, że „znalezienie miejsca dialogu w Kościele zajęło jej szereg lat. Doszła przy tym do przekonania, że w parafiach, nie ma przestrzeni na dialog i są one co najwyżej „miejscem praktyk religijnych”.
Warto raz jeszcze podkreślić, że krytyczne spojrzenia moich rozmówców, którzy zauważają, że: „Kościół w ogóle nie podejmuje dialogu, daje natomiast tylko nakazy i wytyczne”, nie pochodzą od sympatyków Ruchu Palikota, ale od osób mocno z tym Kościołem związanych. Owszem, ich zaangażowanie w życie Kościoła pokazuje, że dialog we wspólnocie jest możliwy i na jakimś szczeblu się odbywa. Prawdą jest również, że wielu młodych, tych do których z pytaniami nie dotarłem, podchodzi do Kościoła z całkowitą obojętnością. Nie interesuje ich dialog, gdyż sami nie chcą słuchać. Ale również często ci sami młodzi ludzie, odrzucający przesłanie Kościoła, odczuwają olbrzymią potrzebę bycia wysłuchanymi. Pomimo własnych oporów względem Kościoła, czują się jak owce niemające pasterza, gdyż wciąż brakuje przestrzeni, aby mogli być zauważeni i usłyszani przez Kościół. A przecież wysłuchanie tych młodych ludzi, wcale nie musi być przyznaniem im racji. Z pewnością jest jednak niezbędne aby w ogóle ich zrozumieć i rozpocząć jakikolwiek dialog.
To niezrozumienie młodego pokolenia tworzy przeróżne absurdalne pomysły duszpasterskie, które nijak mają się do potrzeb i rzeczywistości. Pamiętam jak niedawno opowiadano mi o podjętej decyzji dotyczącej rozbudowy jednego z kościołów. Stało się to na prośbę miejscowego biskupa, który tłumaczył to dobrem parafian, gdyż wokół świątyni powstało nowe osiedle. Mój rozmówca zauważył jednak, że owszem osiedle powstało, ale ludzi w kościele nie przybyło. Jest to osiedle zamieszkałe, przez młode małżeństwa. Borykające się w codziennym zabieganiu nie tylko z trudnościami utrzymania domu, ale również z niełatwym zadaniem wychowania swoich małych dzieci. Pomysł utworzenia parafialnego przedszkola został jednak odrzucony, gdyż trzeba przecież rozbudować świątynię. Wciąż pozostaje jednak pytanie dla kogo?
Wielu młodych ludzi podkreśla, że swoją świadomą obecność w Kościele, rozpoczeli poprzez udział w organizowanych spotkaniach typu: Lednica, Taize, czy Światowe Dni Młodzieży. Potwierdza to ks. bp Andrzej Czaja mówiąc, że tegoroczne Światowe Dni Młodzieży, które odbyły się w Madrycie, „były szczególnym czasem korzystania z powszechnie danego nam chrześcijanom charyzmatu budowania wspólnoty wierzących”.* Natomiast ks. bp Krzysztof Nitkiewicz wyraził przekonanie, że „ci młodzi, którzy byli w Madrycie będą dobrym zaczynem” parafialnych duszpasterstw młodzieży. Pozostaje mieć nadzieję, że w swoich parafiach odnajdą oni przestrzeń do wspólnotowego pogłębiania wiary.
Ciesząc się z wielu owoców tegorocznych Światowych Dni Młodzieży, niektórzy jednak zauważają również, pewne dziwne zjawisko, dotyczące zaangażowania się w tego typu spotkania Kościoła hierarchicznego. Chociaż polska młodzież stanowi jedną z najliczniejszych grup uczestniczących w Światowych Dniach Młodzieży, to polscy biskupi pozostają tam niemal niezauważeni. Jak bowiem zestawić 14 przedstawicieli polskiego episkopatu z ponad 70 biskupami francuskimi? O biskupach niemieckich i włoskich już nie wspominając. Oczywiście nie chodzi tylko o samo formalne uczestnictwo w spotkaniu, ale również o formę „bycia z młodymi”. Przyznam, że dość pouczającym doświadczeniem było dla mnie spostrzeżenie jak moi młodzi towarzysze entuzjastycznie reagowali na biskupów francuskich, którzy razem z nimi jedli obiad w formie pikniku. Natomiast o śpiących na salach gimnastycznych biskupach niemieckich zaczęły krążyć plotki, że są pewnie jakimiś „przebierańcami”. Bo jakże biskup może spać na karimacie? A jakoś widać, że mógł. Paradoksalnie wcale autorytetu mu to nie pomniejszyło, a wręcz przeciwnie, dopiero wówczas stawał się dla tych młodych, bardziej wiarygodnym świadkiem Ewangelii. Oczywiście nie wymagam od naszych hierarchów spania na podłodze, ani brania kąpieli w zimnej wodzie, aczkolwiek dobrze by było, gdyby na tego typu spotkaniach byli bardziej uchwytni, bo wówczas mogą się łatwiej wsłuchać w głos tych młodych pielgrzymów.
Ta obecność biskupów wśród młodych wydaje się niezbędna. Komunikowanie się za pomocą niezrozumiałych listów pasterskich budzi co najwyżej obojętne wzruszenie ramion. Urządzane natomiast bizantyjskie celebry, przypominające występy bractwa kurkowego pochody w kanonickich i prałackich szatach, trącą zwykłą komedią i oderwaniem od rzeczywistości. Żeby prowadzić z kimś dialog, to trzeba kogoś poznać. wsłuchać się w jego problemy i bolączki. Tradycyjnie rozdawane przez biskupów kolorowe obrazki, choćby były z wizerunkiem samego bł. Jana Pawła II, nie są wstanie zastąpić prawdziwego spotkania i szczerej rozmowy.
Myślę, że wśród księży i biskupów wciąż funkcjonuje stereotyp, że ci młodzi, których nie widać w kościele, kiedyś na starość do niego powrócą. Otóż jeśli nie doświadczą obecności Chrystusa i wspólnoty w Kościele -nie powrócą. Będą szukali własnych dróg i pomysłów na jesień swojego życia. To my dzisiaj, budujemy przyszłość Kościoła i to co dzisiaj zasiejemy inni będą zbierali w przyszłości. Jeśli nie wsłuchamy się w głos młodych. Jeśli nie zrozumiemy ich problemów, próżno szukać nie tylko dialogu, ale również niemożliwym jest zbudowanie autentycznej wspólnoty ludzi wierzących, czyli Kościoła.
* Wypowiedzi ks. bp A. Czaji i ks. bp. K. Nitkiewicza pochodzą z wywiadów udzielonych dla Radia Watykańskiego

Artykuł został opublikowany na portalu Klubu Tygodnika Powszechnego: www.klubtygodnika.pl 

W ramach tematu: „Kościół: wspólnota bez dialogu?” 
polecamy następujące artykuły:


poniedziałek, 5 grudnia 2011

Kościół – wspólnota bez dialogu?


Tekst pochodzi z portalu Klubu Tygodnika Powszechnego:  www.klubtygodnika.pl
Ostatnimi czasy dialog w Kościele kojarzył nam się głównie z ekumenizmem, czy otwartością na inne religie tudzież niewierzących. I choć byli w Kościele i ci, którzy zwracali uwagę na problemy z dialogiem wewnątrz wspólnoty, to jednak dopiero ostatnie wydarzenia przyczyniły się do pewnego otrzeźwienia.
Także kluby „Tygodnika Powszechnego” postanowiły przybliżyć się do wspomnianego tematu stawiając, podczas spotkań klubowych, szereg pytań związanych z umiejętnością prowadzenia rozmowy wewnątrz wspólnoty Kościoła. Owocem tych działań, obok kolejnych, zaplanowanych spotkań, jest niniejsza publikacja.
Przede wszystkim uwagę należy zwrócić na wywiad z abp. Henrykiem Muszyńskim – człowiekiem, w którego życiu dialog praktycznie od zawsze zajmował kluczowe miejsce. Prymas Senior opowiada w rozmowie o własnych zmaganiach z dialogiem i, korzystając z własnego doświadczenia oraz licznych dokumentów kościelnych, tłumaczy jak ten dialog wyglądać powinien. Odnosi się również krytycznie do sposobu w jaki potraktowany przez swoich przełożonych został ks. Adam Boniecki.
Zachęcamy do lektury ankiety, w której o potrzebie dialogu w Kościele wypowiadają się młodzi ludzie. Zadaliśmy im następujące pytanie: „Czy odczuwasz potrzebę dialogu w Kościele i czy Kościół potrafi ją zaspokoić?”. Ich oceny czasem bywają srogie, ale też nie brakuje w ich głosach nadziei: „Wierzę, że głos nawet tych najmniejszych, w tym i mój, i wszystkich innych członków Kościoła, jest potrzebny we wspólnym, katolickim poszukiwaniu Prawdy”. To tylko jeden z przykładów. Z wnioskami wyciągniętymi z ankiety przez równie młodą redaktorkę naszego portalu zapoznać można się tutaj. Polecamy też artykuł ks. Arkadiusza Lechowskiego, który podjął kwestię młodzieży z nieco innej perspektywy.
W czasach problemów z dialogiem interesującym przykładem prowadzenia polemiki na łonie Kościoła są listy bp. Karola Wojtyły i Jerzego Turowicza. Nawiązuje do nich dr Paweł Stachowiak, który przeanalizował wnikliwie owe listy i przywołuje jako przykład jedną z polemik z lat 60., która narodziła się pomiędzy biskupem krakowskim a redaktorem „Tygodnika Powszechnego”.
Abp Muszyński w udzielonym nam wywiadzie wielokrotnie powołuje się na kilka kluczowych dokumentów kościelnych, które, jak sam stwierdza, wystarczy tylko wprowadzić w życie. Próbę analizy ich przydatności podejmuje Łukasz Dulęba w tekście „Dialog to nie dialogolatria”. Natomiast o Kościele swoich marzeń i wymaganiach, jakie powinniśmy wszyscy wobec siebie stawiać pisze Hubert Rabiega. Do stawiania na dialog zachęca nas też ks. prof. Andrzej Perzyński.
Serdecznie zapraszamy więc Państwa do lektury. Mamy nadzieję, że nasza publikacja przyczyni się do pogłębienia i rozwoju dialogu, nie tylko wewnątrz Kościoła.

W ramach tematu: „Kościół: wspólnota bez dialogu?” polecamy następujące artykuły:

sobota, 3 grudnia 2011

Przyjdź Panie!




Druga Niedziela Adwentu
Głos wołającego na pustyni: „Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego”.  Wystąpił Jan Chrzciciel [...]  i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. [...] 
I tak głosił: „Idzie za mną mocniejszy ode mnie, a ja nie jestem godzien, aby się schylić i rozwiązać rzemyka u Jego sandałów. Ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić was będzie Duchem Świętym. (por. Mk 1, 1-8)
Jan Chrzciciel wzywa nas, byśmy zrobili wszystko, aby przyspieszyć nadejście Pana. Mamy przygotować Jemu drogę naszego życia. Wyprostować wszystkie jej zawiłości i wyrównać wszelkie wyboje. Po to, aby Pan mógł nadejść!
W tym Janowym wezwaniu możemy odczuć nutę grozy. Może ono nawet budzić lęk czy niechęć. Jej źródłem jest nie tylko groza zagłady świata na końcu świata, ale również nasz obraz Boga. Boimy się przecież, że  Sędzia wzywając nas do nawrócenia, mógłby rozliczyć nas z dotychczasowych poczynań, jak również zabrać wiele doczesnych radości.
Kluczem do zrozumienia tego prorockiego wezwania, jest niewątpliwie, uświadomienie sobie nie tyle Bożej potęgi, co naszej ludzkiej niedoli. Naszych trudów, zmagań, upadków, słabości i nieszczęść. Niepowodzeń tych materialnych jak i duchowych. Dopiero wówczas bowiem będziemy  mogli zapragnąć autentycznego wybawiciela. Pana który wydrze nas z naszej codziennej niedoli. On bowiem jest Dobrym Pasterzem, który „jagnięta nosi na swej piersi, owce karmiące prowadzi łagodnie”. (Iz 40, 11) 
Dopiero kiedy prawdziwie rozpoznamy dobroć Pana będziemy mogli z pokojem serca patrzeć na czasy ostateczne, kiedy nastanie „nowa ziemia i nowe niebo” (2 P 3, 13). I z radością zawołamy Marana tha! 
ks. Arkadiusz Lechowski

sobota, 26 listopada 2011

Ewangeliarz Niedzielny: Nie próżnujcie! Czuwajcie!:


Pierwsza Niedziela Adwentu
Wraz z nastaniem adwentu zostajemy wezwani do czuwania. „Mamy czuwać, bo nie wiemy kiedy pan domu przybędzie” (Mk 13,35). Adwent jest sztuką radosnego oczekiwania, nie tylko na czas świąt Bożego Narodzenia, ale przede wszystkim na czas ostatecznego przyjścia Chrystusa. Czyli na koniec doczesnego świata. /czytaj całość.../

sobota, 19 listopada 2011

Królestwo Boga

UROCZYSTOŚĆ JEZUSA CHRYSTUSA, KRÓLA WSZECHŚWIATA


Ez 34,11–12.15–17 Ps 23 1 Kor 15,20–26.28 Mt 25,31–46

Ostatnia niedziela roku liturgicznego przypomina nam o prawdzie panowania Jezusa Chrystusa, który jest Królem Wszechświata.

Nasza ludzka pokusa władzy i panowania, sprawia, że łatwo przenosimy na „obraz Boga”, nasze osobiste wyobrażenia dworskiego splendoru i ziemskich potęg. Są również pewnie tacy, którzy chcieli by obrać Jezusa z Nazaretu, na jakiegoś „superprezydenta”. Wówczas ten król i władca mógłby się w końcu rozprawić z tymi, z którymi się nie zgadzamy i których nie lubimy. Wszak oni są przecież po tej przeciwnej „lewej stronie”.

Skupiając się na takim panowaniu Sędziego zapominamy, że Jego panowanie, przekracza naszą doczesność (por. 1Kor 15, 20-26). „Jego królestwo nie jest bowiem z tego świata” (J 18,33). Natomiast na tym świecie ów Król, skupia się nie tyle na każących sądach, co na poszukiwaniu każdej zaginionej owcy. (por. Ez 34, 11-12. 15-17).

Chrystus jest Królem nie dlatego, że na moc sądu i kary. Ani tym bardziej dlatego, że my go sadzamy na tronie, czy wkładamy mu na głowę złotą koronę. On jest królem po prostu... bo jest. Bo Jest, który Jest. Bo on jest Panem, życia i śmierci, a jego majestat wcale nie objawia się w dworskim splendorze i politycznej skuteczności, ale w tym „z najmniejszych braci”. Tym, który jest w więźniem, głodnym, nagim, czy chorym...

Jego Królestwo przychodzi inaczej niż byśmy się tego spodziewali...

----------------------
niezalogowanych zapraszam do dyskusji i komentarzy na facebooku: www.facebook.com/arkadiusz.lechowski

piątek, 11 marca 2011

Popielec za nami… Post czas zacząć!

Komentarz na początek wielkiego postu:

Jl 2,12-18 Ps 51 2 Kor 5,20-6,3 Mt 6,1-6.16-18

Kiedy patrzymy na wypełnione po brzegi kościoły w środę popielcową, warto zastanowić się nad tym fenomenem ludzkiej natury, która choćby podświadomie pragnie nawrócenia własnego serca. Wszak ani to uroczystość obowiązkowa, ani radosna. A jednak czujemy, że w tym dniu nie powinno nas zabraknąć we wspólnocie Kościoła.

Może się jednak zdarzyć, że tak jak ten dzień Środy Popielcowej, dość gwałtownie przełamał czas karnawału, tak też i my będziemy się starali równie skutecznie przełamać ów czas skruchy. Wszak wydaje się, że: „przed nami jeszcze 40 dni postu”. „Jeszcze nawrócić się zdążymy”. Ponadto bez trudu znajdziemy własne wytłumaczenie: chrześcijaństwo nie jest przecież religią jakiegoś smutku, tylko radości. Wszak sam Chrystus, w Ewangelii czytanej w Środę Popielcową, przypomina nam, abyśmy nie byli smutni i posępni, a w czasie postu „namaścili głowę olejkiem i umyli twarz”. (Mt.6)

Subiektywna siła powyższego argumentu nie ustaje nawet, jeśli zdrowy rozsądek podpowiada nam, że Chrystus nie odwodzi nas ani od postu, ani od jałmużny, a już tym bardziej od modlitwy. Ewangelista zakłada nawet, iż te praktyki są czymś całkowicie naturalnym. Problem natomiast dotyczy, jedynie formy ich przeżywania.

Prawdą jest, iż chrześcijaństwo nie jest religią smutku, a radości. W jego centrum nie stoi smutek grzechu a radość odkupienia. Warto się jednak zastanowić, na czym ta chrześcijańska radość polega, oraz w jaki sposób powinniśmy przeżywać nasze praktyki wielkopostnej pokuty.

W celu odkrycia głębi czterdziestodniowego postu, warto odnieść do tego czasu słowa św. Pawła: „oto teraz czas upragniony, oto teraz dzień zbawienia” (2Kor 5). Jest to czas, do którego tęsknimy. Czas „błogosławiony”, czyli szczęśliwy. Jakże jednak odczuć szczęście, w chwili czynienia pokuty i odkrywania bólu własnego grzechu? Jak być szczęśliwym w czasie wyrzeczenia? Chrześcijaństwo przecież nie jest religią smutku tylko radości.

Jest chyba jednak smutek, który prowadzi do przekleństwa i smutek, który prowadzi do błogosławieństwa. Jest ból, który popycha nas w otchłań rozpaczy i ból, który otwiera bramy nadziei. Wcale nie jest łatwo odróżnić jeden od drugiego. Ja natomiast daleki jestem od próby jakiejkolwiek gloryfikacji cierpienia.

„Rozdzierajcie wasze serca nie szaty” (Jl 2). Rozdarcie serca pod wpływem dostrzeżenia własnego grzechu, również zakłada w sobie cierpienie. Nie możemy rozedrzeć, własnego serca bez bólu. Być może to strach przed tym cierpieniem sprawia, że niechętnie stajemy w prawdzie naszego grzechu. Wolelibyśmy ukryć naszą nieprawość bardzo głęboko. Tak by nie rozdzierać ran zabliźnionych. Zapomnieć. Wyprzeć. Przecież teraz już chcemy dobrze żyć i unikać grzechu. Po co zatem sięgać do czasu minionego? Może wystarczyłoby tylko symbolicznie rozedrzeć nasze szaty i posypać głowę popiołem?

Grzech nie jest jednak czymś, co dałoby się zasypać popiołem. Grzech wyparty, zlekceważony wciąż powraca. On nie przestaje działać i wciąż ma wpływ na nasze życie. Grzech nie jest również naszą sprawą prywatną. Wszystko, co złego przytrafia się światu jest częściowo z naszego powodu.[1] Zatem paradoksalnie my jesteśmy współwinni temu, za co oskarżamy innych, a nawet samego Boga. Jeśli Merton Łączy swój grzech z tragedią hitleryzmu, to czy nasz grzech nie powinniśmy ująć w kontekście wydarzeń dzisiejszego świata? Czy nie jesteśmy winni patologiom obecnym w naszym sąsiedztwie, niesprawiedliwości społecznej, bardziej lub mniej spektakularnym zbrodniom? Czy nie nosimy współwiny za sytuacje w Libii? A może nasz grzech jest również zaplątany w katastrofę trzęsienia ziemi w Japonii? Oczywiście łatwo możemy stwierdzić, że jest w takim twierdzeniu jakaś przesada. Przecież brakuje widocznego związku pomiędzy nami, a przyrodą w Japonii. My jesteśmy od tych wszystkich wydarzeń daleko. Nie zawsze możemy przecież cokolwiek zrobić.

Tylko, że ścisłego związku również ciężko było się dopatrzeć pomiędzy rozpustnym życiem Mertona, a tragedią holokaustu. On jednak widział głębiej i dalej. Wiedział, że „nikt nie jest samotną wyspą”.

Trzeba nam się obudzić z letargu błogiego spokoju i pozorów czystego sumienia. Może właśnie przez te 40 dni Wielkiego Postu, powinniśmy prosić Boga o łaskę poznania grzechu. Po to, aby rozedrzeć nasze serca, by zaprosić do naszego grzechu Chrystusa. Tylko On może uzdrowić, nasz grzech. Zaleczyć rany i powstrzymać „tsunami” naszej nieprawości. Wówczas będzie to czas uleczenia i błogosławieństwa. Zresztą błogosławieństwo nie tylko dla nas, bo przecież „nikt nie jest samotną wyspą.

Uważajmy, by nie zatrzymać się na rozdarciu szat i posypaniu głowy popiołem. Chociaż może to być ważny gest rozpoczęcia pielgrzymiej drogi pokuty, to nie może on stać się pustym rytuałem, po którym bardziej lub mniej zadowoleni z siebie przejdziemy do porządku dziennego. Albo, co gorsza tak go zabsolutyzujemy, że bliżej nam będzie do faryzejskiej obłudy, niż ewangelicznego nawrócenia. Wówczas chętnie rzucimy oskarżenia na innych i rozedrzemy cudze serca, nie zważając na niczyi ból. Tylko, że ów ból kolejnych oskarżeń nie jest tym oczyszczającym, a jedynie jeszcze bardziej nakręcającym spiralę zła.

„Teraz jest czas upragniony”. On się nie skończył, a dopiero zaczął „Popielcem”. Jeszcze trochę czasu przed nami. Nie zmarnujmy go. Prośmy o poznanie grzechu, choć jest to domena mistyków, pokroju Mertona. Ale czy i my nie zostaliśmy przeznaczeni do świętości? Do szczęścia i radości ewangelicznego pokoju. Radości, którą może nam dać jedynie uzdrawiająca moc Bożego Miłosierdzia.

niezalogowanych zapraszam do dyskusji i konmentarzy na facebooku:www.facebook.com/arkadiusz.lechowski



[1] Prawdę tę odkrywa również Tomasz Merton w swojej biograficznej powieści „Mój spór z gestapo”. Pisząc o tym w kontekście grzechu własnego i tragedii II Wojny Światowej. Por.: T. Merton, Mój spór z gestapo. Dziennik makaroniczny, Poznań 1995r., s.: 25-26.

poniedziałek, 7 marca 2011

8 marca –Świętem Kobiet

8 marca –Świętem Kobiet

Nie jeden taki by się znalazłby, który maiłby dość mieszane uczucie względem tego święta. I nie chodzi tutaj o przynależność płci, ale choćby o podstawowy argument: czy kobiety i kobiecość mają mieć święto raz w roku, czy przez rok cały?

Dodatkowego namysłu przysparza już sama jego geneza. Ponoć Święto Kobiet gdzieś, kiedyś, dawno temu, było gdzie niegdzie obchodzone. Bardziej dociekliwi widzą korzenie w starożytności, (choć ja idąc tym tropem bym cofnął się nawet do pierwszych dni pobytu Ewy w raju). Pewne jest jednak to, że w Polsce 8 marca zaczęliśmy obchodzić dopiero w PRL-u. Co niektórzy nawet mawiają, że to święto było socjalizmowi potrzebne i nawet gdyby nigdzie wcześniej nie istniało, to i tak trzeba było by je wymyśleć. Tak jak dzień górnika, hutnika, odlewnika czy lotnika. Trzeba przecież dowartościować tych, którzy na co dzień byli niedowartościowani.

Tu chodzi o wartość kobiety. Z plakatów wiedzieliśmy, że „Hela chce być traktorzystką”, albo jeszcze chętniej „murarką”. Znaliśmy opinie towarzysza Gomułki że „nie ma dziś w Polsce Ludowej dziedziny, w której kobiety nie odgrywałyby ważnej roli”, czego potwierdzeniem były „tysiące kobiet stojące w szeregach przodowników pracy”. Czy jednak miało to coś wspólnego z szacunkiem i wartością kobiety?

Któż nie pamięta PRL-owskiego rytuału: „rączka, goździk, buźka”. Oczywiście można było jeszcze dorzucić okazjonalny jakiś deficytowy towar w postaci rajstop, kawy czy ręcznika. Choć ten proceder dowartościowywania za pomocą przysłowiowej „rolki papieru toaletowego”, może się wydawać młodszym czytelnikom czymś przynajmniej dziwnym i niezrozumiałym, to trzeba dodać, że praktyka tego święta bywała jeszcze bardziej groteskowa. Nie do rzadkości należały miejsca, gdzie panowie dokonywali tak zwanej „zrzutki” na przysłowiowego goździka dla świętujących koleżanek, a kobiety w ramach odwzajemnienia podarku przychodziły do pracy z tradycyjnym „plackiem” i „połówką”. Żyć nie umierać. Za goździka i wódka i zakąska. No i jeszcze płeć piękna powinna być zadowolona! Wszak tak uroczyście uczciliśmy jej święto.

Chociaż PRL już za nami, to odnieść można wrażenie, że mentalność nie zawsze się zmieniła. Zmieniły się co najwyżej atrybuty i okoliczności. Wiele można by pisać o komercjalizacji tego święta. O tanich komplementach stosowanych w tym dniu, w celu uzyskaniu przychylności pań. Patrząc również na niektóre głoszone hasła w czasie 8 marcowych „pochodów”, zadaję sobie pytanie: o co tutaj chodzi? Czy podobnie jak goździkiem i komplementem można było sobie zorganizować wolny wieczór i obfitą kolację, to czy i dzisiaj mężczyźni nie chcą sobie załatwić „wolnego” od odpowiedzialności lansując „wyzwoleńcze” hasła proaborcyjne? O czyje dobro i święto tu idzie?

Paradoksalnie źródło takich zachowań wydają się podobne. One z czegoś wynikają. Czy przypadkiem nie z jakiegoś braku rzeczywistego doceniania i uchwycenia istoty kobiecości?

W PRL-u kobita była traktowana dość utylitarnie. Miała być „wyzwoloną traktorzystką”, „przodownicą pracy” i zaradną gospodynią, która upiecze nam „placek”. Dzisiaj natomiast kobiecość stała się przede wszystkim synonimem seksualności. Wyzwolona kobieta, poza „namiętną kochanką” może ewentualnie stać się bizneswoman, która podreperuje poziom naszego domowego budżetu.

Nieodparcie nasuwa się pytanie: skąd takie zaszeregowanie piękniejszej połowy ludzkości? Osobiście odnoszę wrażenie, że przede wszystkim z niedojrzałości, cynizmu i cwaniactwa tych, których nazywa się mężczyznami, choć są co najwyżej dużymi chłopcami. Twardo trzeba zaznaczyć, ku uciesze niektórych feministek, że ród męski kompletnie nie rozumie tak pięknych stworzeń, jakimi są kobiety. Dlatego chętnie by chciał sprowadzić je do własnego poziomu. Wykorzystując co najwyżej na swój sposób, ów aspekt zewnętrznego piękna, jakim są obdarzone.

O różnicach między chłopcem a mężczyzną nie chcę się rozpisywać. Jednak chyba trzeba uczciwie zadać pytanie skąd u nas tylu chłopców, którym się wydaje, iż ich męskość uzależniona jest jedynie od aktywnej potencji seksualnej? Odpowiedź nasuwa się na pozór dość zaskakująca. Ano pewnie dlatego, że na drodze tych chłopców brakło prawdziwych kobiet, które mogły by ukazać piękno i istotę własnej kobiecości, aby dzięki temu pomagać w stawaniu się owym chłopcom odpowiedzialnymi mężczyznami.

Oczywiście nie chcę kogokolwiek stawiać na ławie oskarżonych. Nie chcę w najmniejszym stopniu wypominać, że tak wiele dziewcząt wodzi na „pasku namiętności” swych partnerów, nie wykraczając w ten sposób poza swój dyktat sexapilu. Nie chcę osądzać, nie tylko dla tego, że przecież ród męski tę rolę kobietom narzucił. Tutaj szukać winnych nie można, gdyż zwyczajnie działa coś, co w fizyce nazywa się „sprzężeniem zwrotnym”. Im więcej dojrzałej męskości tym więcej prawdziwej kobiecości i na odwrót. Nie bez przyczyny Bóg stworzył „chłopcy i dziewczyny”. Stworzył nas kobietą i mężczyzną. I jak by na to nie patrzeć jedno bez drugiego nigdy nie będzie w pełni sobą. Zwyczajnie my siebie potrzebujemy, nie tylko po to, by życie dawać, ale samemu w pełni żyć i być sobą.

Z powyższych względów, pomimo historycznej i teraźniejszej groteski, uznać trzeba, iż Święto Kobiet warte jest naszej uwagi. Owszem bardziej serce by się radowało, gdyby kobieta doceniona była przez rok cały. Jednakże zacznijmy przynajmniej od tego dnia. Może trzeba przetrzeć oczy i zauważyć, że kobiecość, to zdecydowanie coś więcej niż „seksowność”. Może dzisiaj drodzy panowie warto sobie zadać pytanie: czym jest głębia duszy i natury kobiecej?

Oczywistym jest drogie Panie, że w odpowiedzi na tak skonstruowane zagadki musicie nam pomóc. A to oznacza, że nie możecie się zadowolić „goździkiem” i komplementem dotyczącym waszej i tak zawsze nienagannej urody. Musicie odkryć nam rąbek waszego piękna wewnętrznego, gdyż to zewnętrzne jest nazbyt oczywiste. Warto podjąć to wyzwanie nawet wówczas, gdyby się okazało, że piękno wewnętrzne, że tajemnica kobiecości, nie jest tak łatwa do uchwycenia nawet przez te, które są jej ucieleśnieniem. Może się zdarzyć bowiem, że łatwiej się zatrzymać na poziomie goździka i zewnętrznej urody. Pamiętajcie jednak, że odkrywanie własnej tożsamości, oznacza: być albo nie być, dla was i dla nas drogie Panie.

Życzę Wam, zatem z okazji Waszego święta, byście spotkały na swojej drodze życia takich mężczyzn, którzy pomogą wam odkryć piękno Waszej kobiecości, tak byście się pełniej Kobietami stawały.

Życzę wam abyście dzięki swojej kobiecości pomagali stawać się pełniej mężczyznami tym, których na swojej drodze spotkacie

PS.

Warto również Bogu dziękować, za ów dar kobiecości i za te kobiety, które na naszej drodze życia postawił.

sobota, 5 marca 2011

Trzeciej drogi nie ma

komentarz niedzielny

Pwt 11,18.26–28 Ps 31 Rz 3,21–25a.28 Mt 7,21–27

Ustami Mojżesza Bóg przypomina nam o możliwości naszego wyboru. Możemy wybrać „błogosławieństwo”, albo „przekleństwo” (por. Pwt 11). Wybór jest bardzo konkretny: albo jedno albo drugie. Trzeciej drogi nie ma

Patrząc na rzeczywistość, jak i na naszą ludzką naturę, wydaje się, że mało, kiedy człowiek tego wyboru dokonuje w pełni świadomie. Któż o zdrowych zmysłach wybrałby dla siebie „przekleństwo”? Owszem może znalazłby się taki, który zrezygnowałby z owego „błogosławieństwa”, ale ściągnąć na siebie, z własnej woli i wyboru przekleństwo? To zrezygnowanie z „błogosławieństwa”, także bliższe jest niewiedzy i naszej ludzkiej naiwności niż świadomej decyzji. Bóg, bowiem chce nam dać „błogosławieństwo”, czyli nic innego jak „szczęście”, a ze szczęścia już tak łatwo rezygnować nie chcemy. Naiwność nasza polega na tym, że wydaje nam się, iż szczęście możemy zbudować sobie obok tego ewangelicznego błogosławieństwa. Tak po swojemu. Inaczej niż w prawie, łatwiej, lżej, przyjemniej. A wybór jest przecież pomiędzy: albo jednym, albo drugim, „błogosławieństwem”, lub „przekleństwem”. Trzeciej drogi nie ma.

Chrystus uwidacznia dramat naszych wyborów przedstawiając nam dwie ludzkie postawy. Tych, którzy „Słowa słuchają i wypełniają” i tych, którzy „Słowa słuchają i nie wypełniają”(Mt 7). Można było by zapytać, gdzie są Ci, którzy Słowa nie usłyszeli? Czyżby oni byli usprawiedliwieni? Wszak przecież nie byli w stanie wypełnić czegoś, o czym nie mieli pojęcia? Chociaż tok tych rozważań dotyczący tej grupy ludzi nie wydaje się nie zasadny, to jednak chyba trzeba te myśli zostawić na boku. Wszak one nas nie dotyczą. W XXI w, w środku europy, w epoce nie tylko druku, ale również Internetu, nie sposób mówić o niezawinionej niewiedzy. Każdy choćby przy odrobinie chęci, nawet nie uznając Chrystusa za Syna Bożego, musiał słyszeć o jego Ewangelii. Każdy przy odrobinie dobrej woli z łatwością może poznać podstawy Jego przesłania. Każdy posługujący się własnym rozumem i inteligencją, może rozpoznać prawo moralne i je wypełniać. Zatem niełatwo było by całkowicie usprawiedliwić własną niewiedzę.

Ci, którzy „Słuchają Słowa Bożego, a nie wypełniają go, podobni są do ludzi, którzy dom swój budują na piasku”(Mt 7). To ludzie, którzy chcieliby zbudować własną „trzecią drogę”. Uznają nawet słuszność moralnego przekazu Ewangelii. Jednak próbują budować szczęście łatwiej, wygodniej, taniej. Już nie na skale, którą jest Chrystus, ale na sobie. Na własnych siłach i pomyśle. Starają się wdrażać „prywatną wizje raju”. Dramat polega na tym, że takiego szczęścia, takiej trzeciej drogi nie ma. Wybieramy, albo „błogosławieństwo”, albo „przekleństwo”. Oczywistym jest, że nieszczęście przekleństwa jest wybierane nie do końca świadomie. Bo przecież pragniemy szczęścia. Podejmujemy wysiłek „budowy domu” tylko, że na kiepskim fundamencie i dlatego „upadek jego jest nie uchronny”.

Chrystus przestrzega nas, że do tych śmiałych budowniczych „na piasku” nie należą jedynie Ci, którzy świadomie rezygnują z wypełniania trudnych Słów Ewangelii, ale również Ci, którzy wołają do niego „Panie Panie”. A nawet tacy, którzy „prorokują i wyrzucają złe duchy mocą Jego imienia”.

Zatem niebezpieczeństwo dotyczy również nas, którzy przyjęliśmy Chrystusa. Należymy do Jego Kościoła. Żarliwie działamy w Jego imię. A nawet w to imię przemawiamy i Jego mocą czynimy cuda. Może się, bowiem zdarzyć, że w działaniu religijnym bardziej szukamy wizji i woli własnej, niż Bożej. Tak łatwo przecież pomylić biblijne „błogosławieństwo” z własną wygodą i prywatną wizją raju.

Można zadać pytanie: któż, zatem zdoła osiągnąć królestwo niebieskie? Jak „zbudować dom na skale”, skoro pod naszymi nogami wciąż tyle miałkiego piasku, wszak „wszyscy zgrzeszyliśmy” (Rz 3). Potrzebna jest nam wiara, która przyniesie nam usprawiedliwienie (Rz 3). Budujmy naszą wiarę, która jest ufnością, że dostąpimy usprawiedliwienia za darmo, poprzez łaskę, która jest w Chrystusie. (Rz 3)

Nie zwalnia nas to z wysiłku ciągłego wypełniania Słowa Bożego i budowania domu na skale, którą jest Chrystus. Wszak możemy wybrać, albo Jego, albo przekleństwo. Trzeciej drogi nie ma.

niedziela, 27 lutego 2011

Zbytnie troski tego świata.

Komentarz niedzielny

Iz 49,14-15 Ps 62 1 Kor 4,1-5 Mt 6,24-3

Malowniczy fragment, o liliach polnych, ptakach niebieskich i mamonie, jest tak piękny, że często go podziwiamy i cytujemy. Równocześnie nierzadko traktowany jest on przez nas, jako zbyt idealistyczny i niechętnie przyjmujemy go, jako nakaz skierowany bezpośrednio do nas samych. Owszem, może kiedyś, dwa tysiące lat temu, kiedy ludzie żyli niejednokrotnie w namiotach, czy pod gołym niebem. Może wówczas było możliwe do zastosowania owa idea w życiu codziennym, ale dzisiaj? Dzisiaj mamy do opłacenia rachunki za prąd i gaz. Trzeba zapłacić, za czynsz i czesne. Wypadałoby odłożyć trochę grosza na edukacje dzieci i na „pogodną jesień”, której i tak nikt nie wie czy w ogóle dożyje… no, ale trzeba, wypadałoby coś odłożyć. Ewangeliczne „nie troszczyć się”, zdaje się być zbyt piękne by było prawdziwe. Oczywiście, że jest piękne i wszyscy potakujemy głowami na znak aprobaty, ale przecież nie zaprzeczymy, iż jest również niemal nierealne. Szczególnie w naszych czasach.

Myślę, że właśnie tutaj powinniśmy uświadomić sobie uniwersalność Ewangelicznego przesłania. Nawet tego najbardziej radykalnego. Współcześni Chrystusowi wcale nie byli w lepszej sytuacji od nas. Może nie martwili się, że przyjdzie komornik, lub przedstawiciel firmy windykacyjnej upinający się za nieopłacony rachunek telefoniczny. Jednakże podobne rachunki, cła, dziesięciny byli zmuszeni nieustannie płacić. Im również były potrzebne pieniądze, aby móc normalnie żyć i się rozwijać. „Mamona” była niezbędna, aby zachować wolność i nie stać się „przedmiotem” transakcji na targu niewolników. Aby coś znaczyć, trzeba było, co nieco mieć. Wcale niełatwa polityczno-gospodarcza pozycja Izraelitów zmuszonych do regularnego opłacania rzymskich urzędników nie stała się pretekstem do zmniejszenia radykalizmu Ewangelicznego. Również dzisiaj nasza sytuacja nie może być usprawiedliwieniem, w uchylaniu się od wypełniania tychże wymogów Ewangelii.

Niewątpliwie istotą przyjęcia Słowa Bożego jest jego dogłębne zrozumienie. Łatwo było by komuś pomyśleć, że zostaliśmy wezwani do „pogardy materii”. Do jakiejś nieodpowiedzialnej i naiwnej beztroski. Wszak mamy się o nic nie martwić, nie przejmować, jak lilie i ptaki. Oczywistym jest, iż taka interpretacja słów Chrystusa nie wiele ma wspólnego z rzeczywistością Ewangelii. W oryginalnym tekście greckim autor używa rdzenia: „merimnein”, co znaczy „troszczyć się”, „przejmować się”, „być podnieconym”. Nie jest to jednak obojętność, którą określało się pojęciem „apatia”. Dobrym zabiegiem językowym w przetłumaczeniu owego zwrotu na język polski jest dodanie członu „zbytnio”. Mamy, zatem się „zbytnio nie troszczyć”. Natomiast nie mamy być obojętni. Chrystus nie proponuje nam jakiejś stoickiej obojętności. Nie wzywa do budowania hipisowskich komun. Nie wysyła na zasiłek dla bezrobotnych. Wręcz przeciwnie chce byśmy byli pracowici jak ptaki i lilie polne.

Tę relacje do świata materii łatwiej nam jest zrozumieć wczytując się w słowa konkluzji dzisiejszej Ewangelii: „Starajcie się najpierw o królestwo Boga i Jego sprawiedliwość” (Mt 6). Zatem Przede wszystkim powinniśmy zadbać o odpowiednią hierarchię wartości. Powinniśmy wiedzieć, że celem jest „królestwo Boże i Jego sprawiedliwość”, a wszystko inne tylko środkiem pomocnym do osiągnięcia tego celu. Wiemy, że w praktyce te relacje się gdzieś gubią, że choć istotą miała być „ewangelizacja”, to najważniejszą troską stają się środki potrzebne do jej przeprowadzenie. Choć celem miało być wychowanie dzieci, to istotą staje się nasza praca, która przecież, miała być jedynie pomocna do osiągnięcia na tę edukację odpowiednich finansów.

Takie uwikłania są naszą codziennością. Były również codziennością współczesnych Chrystusowi. Dlatego przypomina On nam, że nie można służyć „Bogu i Mamonie”, ale „Mamona” powinna służyć nam, byśmy mogli służyć Bogu i pełniej wypełniać Jego wolę.